facebook google instagram
Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Home
  • baby
  • BOOKS / MOVIES
  • Beauty / Fashion
  • Life Style
  • About
  • Contact
  • COOPERATION

Zimne kawy. Tworzone z myślą o kobietach.




Sylwester. Z kieliszkiem w dłoni i w pięknej sukience stoisz przed grupą przyjaciół odliczając sekundy do nowego roku, z tyłu głowy mając całą listę postanowień, najczęściej zaczynającą się od zdrowego odżywiania, mniejszej ilości słodyczy w diecie, większej selekcji treści, z którymi masz styczność w sieci, może zmiana pracy, mieszkania, systematyczne odkładanie pieniędzy... Brzmi znajomo? Szczerze mówiąc - ja tego nie robię. Dlaczego? 

Słowem wyjaśnienia - może to nie jest tak, że odliczając te sekundy mam w głowie zupełną pustkę. Nieprzerwanie od lat myślę wtedy o ludziach, z którymi - choć na odległość - wspólnie wkraczam w ten przysłowiowy "Nowy rozdział", choć nie pojmuję tego w ten sposób. O ile dobrze pamiętam jedyne postanowienia noworoczne jakie kiedykolwiek robiłam - robiłam pięć lat temu i były chyba trzy. Może cztery, ale to nieistotne, kiedy pół roku później połowy nie pamiętam, a druga połowa... 



No właśnie. Druga połowa po prostu jest nieaktualna. Wszem i wobec głoszone powiedzenie, że "jesteśmy tylko ludźmi" kończy się zazwyczaj usprawiedliwieniem "mamy prawo do błędów", ale w kontekście snucia planów i nakładania na siebie jakiegoś rygoru dotrzymywania obietnic aktualnych często jedynie w momencie ich składania powiedziałabym raczej: mamy prawo do zmian. Wszelkiego rodzaju. Zmiany założeń czy planów, ale również pewnych cech i priorytetów, które mają znaczący wpływ na te dwa pierwsze. 

Zakładam, że każdy zna kogoś, kto pod koniec roku jak mantrę powtarza "znowu nie schudłam", "miałam chodzić na siłownię", "nie udało mi się pojechać na wakacje", albo jeszcze gorzej i jeszcze bardziej przerażająco - "dalej jestem sama, wciąż biedna i tkwię w pracy, której nie lubię". Mnie to przyprawia o dreszcze i każdorazowo myślę sobie, że to nie niemożność dotrzymania tych postanowień wpędza ludzi w depresję, ale sam fakt określania czasu, w jakim mamy to zrobić. 

Kurczę! Zakładam, że dziś założony na palec pierścionek zaręczynowy nie doprowadzi mnie do ołtarza 12 lipca, choć od lat marzę o tej dacie, z bardzo wielu zresztą powodów, ale nie sądzę, że 13 zacznę płakać, że "nic mi nie wyszło". * Powiedzmy sobie otwarcie - 1 stycznia, któregokolwiek roku - nie ma mocy sprawczej do zmiany naszego życia. Ani, tak naprawdę, żadnego z jego elementów. ** 

Piszę o tym głównie dlatego, że jest koniec stycznia i - statystycznie - zdecydowana większość ludzi mających postanowienia noworoczne wielokrotnie już zdążyła je złamać. Niemniej w żaden sposób nie chodzi mi o to, by nie robić planów, zabijać marzenia i bez reszty oddawać się carpe diem. Jeśli komuś to pasuje to super, ale ani ja nie jestem typem człowieka, który byłby w stanie żyć w ten sposób ani nikogo do tego nie namawiam. Nie chodzi mi o samą w sobie kwestię tych planów, ale o osławione "od poniedziałku", "od nowego miesiąca", "od nowego roku". I - zgrozo! - w ciągu roku. 

Oczywiście, że mam swoje plany. Oczywiście, że o części z nich myślałam w grudniu. Oczywiście, że kilka chciałabym zrealizować w najbliższych miesiącach. Oczywiście, że trzymam kciuki, by i Wam się to udało. Apeluję jednak, by żadne z założeń nie dostało etykiety z wyznaczoną datą ważności realizacji, a co za tym idzie - byście nie robili sobie wyrzutów, że nie zdążyliście. Z drugiej też strony prowadzenie kalendarza, który przez dwanaście miesięcy nosi te postanowienia na jednej z pierwszych kartek i wykreślanie zrealizowanych powoduje w wielu ludziach konsternację odnośnie celowości tych zapisów i myślę sobie czasem, że ludzie się przecież zmieniają. Wspomniałam Wam ostatnio, że kiedy poznawałyśmy się z Kasią te prawie dziesięć lat temu byłyśmy zupełnie różne i inne niż jesteśmy w tej chwili. Myśląc w kategorii "za dziesięć lat" widziałyśmy siebie w zupełnie innych miejscach niż te, w których jesteśmy dzisiaj. Mogłabym w tej chwili zapłakać, że to mi się nie udało... ale dziś myślę, że pójście w skrajnie odmiennym kierunku niż ten, który kiedyś widziałam przed sobą (i dla siebie) to jedyna i zarazem najlepsza droga, jaką mogłam obrać. I jestem przekonana, co zresztą nieprzerwanie powtarzam, kiedy ktoś mnie pyta "dlaczego", że życie jest sumą wyborów. Nawet jeśli są one inne niż te wstępnie zakładane i prowadzą na inne ścieżki, to są nasze... a to jak się z nimi czujemy to sprawa wewnątrz nas, nie kwestia wykreślania punktów z listy "to do". 

* hipotetycznie 
** chyba, że urodzi nam się dziecko, dostaniemy nową pracę, rzucimy starą, itd. Ale - generalnie - nie ma.


stycznia 30, 2018 No komentarze
Cześć dziewczyny!
Zimna kawa obok, dzieci śpią to chyba idealny moment by napisać coś dla Was. Jest to pierwszy mój post, dlatego chciałabym się przywitać. Mam na imię Kasia, inaczej matka polka dwóch córek rok po roku. Oraz napisać o gadżecie, który przyda się przyszłym mamom, a sama korzystam od 7 tygodni 

Kosz Mojżesza, bo o nim będę dziś pisać to wiklinowy kosz zastępujący łóżeczko niemowlęce przez pierwsze trzy miesiące życia dziecka. Powiem Wam szczerze, że nie miałam pojęcia o jego istnieniu przy pierwszej córce. Pierwsze zakupy, gdy kompletowaliśmy wyprawkę zaczęłam od standardowego łóżeczka 120x60. Oczywiście, marzyła mi się kołyska, ale starsze doświadczone mamy szybko wybiły mi ten pomysł z głowy, więc i ja odpuściłam temat. Natomiast przy drugiej córce i nieustawnych 38m2, w których mieszkamy pojawił się od razu problem. Gdzie wystawimy drugie łóżeczko? Na pierwszej wizycie u położnej od razu wystrzeliłam z pytaniem co mam zrobić. Jakie kupić? Ale przecież Karola jeszcze jest za mała na duże łóżko.. Położna spojrzała na mnie i spokojnym głosem powiedziała „poszukaj kosza Mojżesza”. Patrzę się i myślę jakiego znów kosza, ale dobra poszukam. Zaczęłam więc oglądać. Tak, to prawda ceny są z kosmosu. Wahają się między 200 zł a nawet 1000 zł. Setki różnych firm. I te bardziej znane i mniej. Z wikliny, plastiku a nawet specjalnej gumy. Ja się zdecydowałam na model z wikliny na białym stelażu z płozami. Mam do niego również zestaw pościeli oraz baldachim, z którego aktualnie nie korzystam. 


Dlaczego kosze są takie świetne?
Po pierwsze są malutkie, a co za tym idzie maluch nadal ma ciasno i myśli że jest w brzuszku mamy. Zupełnie inaczej niż jak śpi w szerokim na 60 cm łóżeczku.
Po drugie i chyba najważniejsze jest niski. Ma niecały metr wysokości – dokładnie to stojak na którym się znajduje. Ja mam akurat świetną wersję na płozach. Co w tym takiego świetnego? Dostawiamy do naszego łóżka i w nocy nie latamy między jednym łóżkiem a drugim. Jedynie wyciągamy nasze ręce i sięgamy po malucha z kosza. Mamy, które karmią swoje maluchy po 6 razy w nocy i częściej doskonale wiedzą o czym pisze. Ja z tego jestem najbardziej zadowolona. Pamiętam jak rok temu po miesiącu takiego wstawania i biegania do łóżeczka podałam się i Karolina spała z nami w łóżku.
Po trzecie mówi się, że dzięki koszom Mojżesza, a dokładnie dzięki temu, że jest z wikliny i przepuszcza powietrze zmniejsza ryzyko wystąpienia śmierci łóżeczkowej.
Po czwarte jest mobilny, w którym pomieszczeniu w domu nie jesteś może być z Tobą.
Po piąte dziecko go nie zniszczy i możesz łatwo odsprzedać nie tracąc na tym zbyt wiele. 

                           


Minusy? Na pewno cena. Oraz fakt, że posłuży nam maksymalnie do 4 miesiąca życia.

Ja osobiście polecam go każdej przyszłej mamie. Niekoniecznie kupno nowego, bo naprawdę można znaleźć perełki w idealnym stanie. U nas świetnie sprawdza się jako kołyska. Starsza siostra od razu podbiega do niego jak Karina zaczyna płakać i  buja ją.

Czy Wy miałyście kosz Mojżesza? A może jak ja nie wiedzieliście o jego istnieniu? Podzielcie się z nami swoją opinią. 
stycznia 25, 2018 No komentarze
Internet jest takim dziwnym zjawiskiem i miejscem, którego do końca nie rozumiem. Na pewnym etapie swojego życia i rozwoju, gdzie potrzebowałam – a co za tym idzie poszukiwałam również – dużo więcej motywacji niżeli poszukuję jej dzisiaj (a przynajmniej w sieci) spędzałam dużo czasu na tzw. przegrzebywaniu różnego rodzaju treści, które wcale nie rozjaśniały i tak już skomplikowanych sytuacji. 

Gdzieś pomiędzy tym wszystkim – ba! Tak naprawdę to zanim jeszcze wiele lat temu podłączyli nam w domu internet – trafiłam do magicznej sfery zwanej blogsferą. I w ten oto sposób, na drugim czy trzecim blogu, którego dopiero zaczynałam, dostałam komentarz, który zaważył na – jakby to powiedzieć, bo przecież nie dalszym życiu – chociaż, może i życiu. 

W ten sposób poznałam Kasię, która dużo później powiedziała mi, że wyrzucałam ją drzwiami, więc musiała pchać się oknem. I pchała tak bardzo, aż w końcu wepchnęła. Wraz z końcem lipca tego roku minie dziesięć lat od tamtego komentarza. Statystycznie to trzy razy więcej niżeli większość znajomości nawiązywanych w tym (tamtejszym) wieku niezależnie od tego czy w sieci czy „na żywo” – niezmiennie od początku nie lubię tego określenia. 

Niemniej Kasia nie była pierwsza. Zawiązałam, również dzięki blogowi, wcześniej jeszcze jedną, naprawdę silną znajomość, która to już bez wątpienia zaważyła na moim spojrzeniu na świat, choć niemożliwym w pewnym momencie stało się jej kontynuowanie. 



Po przydługim wstępie chcę Wam powiedzieć – również dlatego, że mamy dziś już świadomość, że jest wśród Was wielu rodziców lub przyszłych rodziców – że lęk przed tym co dziecko robi, z kim rozmawia i o czym opowiada w sieci jest chyba normalnym zjawiskiem wśród dorosłych, którzy sprawują nad tymi dziećmi jakąś pieczę, nie zawsze i nie tylko rodzicielską. Moja Mama miała na tyle dużo zaufania do tego jakich wyborów podejmuję, że puściła mnie pewnego dnia w podróż 300 km w kierunku, którego do końca nie była świadoma, żebyśmy mogły z Kasią wypić pierwszą wspólną herbatę, której ona zresztą do dziś nie lubi, ale dziwnym trafem ze mną zawsze pije. 

Okres nastoletni to zjawisko równie dziwne jak intenet. I w nim tak samo jak w sieci można się zgubić. W dodatku myślę, że ilekroć ktoś powtarza tym nastolatkom, że to nie jest prawdziwe, ich kusi to coraz bardziej. W pewnym momencie przeszło mi przez myśl, że gdybyśmy były wtedy bardziej otwarte i mniej zagubione, pewnie nie poznałybyśmy się w tym miejscu i nie spędziły tyle czasu na rozmowach. Nie tylko my dwie, bo zarówno jedna jak i druga ma „na koncie” tych znajomości więcej, mniej lub bardziej trwałych. 

Swego czasu Zeus nagrał piosenkę, w której padły słowa, że „im jesteśmy bliżej tym jesteśmy dalej”, określające znajomości internetowe i naszą tendencję do zatracania się w nich na rzecz odsuwania się od ludzi, którzy „realnie” są blisko. Przesłuchując ją tysiąckroć i czasem mocno się nad tym zastanawiając nadal nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie czy to wina tej owianej złą sławą sieci czy raczej rozczarowującej rzeczywistości. Abstrahując od mierżącego mnie nazewnictwa obydwu. 

Mówię o tym czasem w swoim otoczeniu, które z niedowierzaniem patrzy na mnie i z uśmiechem mówi, że to niemożliwe. A jednak! Mam pełną świadomość tego, że nie jesteśmy jedyne i znam dziesiątki znajomości, które przeniesione do codzienności zakończyły się jako świadek na ślubie, chrzestna u dziecka czy wspólne mieszkanie w miejscu, które gdzieś po drodze zaczęło stanowić wspólną wizję wyrwania się z tłumiącej marzenia szarej rzeczywistości. Te historie zakończone na ślubnym kobiercu, które też znam, będą osobnym tematem i drugą częścią.

źródło: i.pinimg.com

Przy czym to nie jest tak, że są same plusy. Oczywiście, że można się zawieźć, rozczarować i w pewnym momencie może się okazać, że osoba, z którą rozmawiamy od kilku tygodni czy miesięcy nie jest tym, za kogo się podaje. Wydaje mi się, że nasza pierwsza rozmowa na skypie miała miejsce dopiero po roku czy dwóch, stosunkowo upłynęło dużo wody do momentu zweryfikowania czy ten głos po drugiej stronie nie będzie męskim i starczym. Moja pierwsza próba przeniesienia internetowej znajomości na realny grunt zakończyła się tym, że uciekłam wystraszona i udałam, że się rozpłynęłam. Tylko ja wiem jak było mi wtedy wstyd. I tylko my z Kasią wiemy jak wiele gorzkich słów padło gdzieś między nami na etapie „docierania się”, kiedy z beztroskiego – powiedzmy – dzieciństwa, wchodziłyśmy w szereg spraw dużo ważniejszych niż kartkówka z matematyki na pierwszych czwartkowych zajęciach. Z drugiej strony nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiały.

W każdym razie – z całą pewnością to jest trochę tak, że pewnymi myślami prościej jest się dzielić z ludźmi, których nie widujemy na co dzień. Dlatego fryzjerki i kosmetyczki znają najskrytsze sekrety swoich klientów i dlatego wielu ludzi ucieka do internetu, wysyła prywatne wiadomości do ludzi, których prawdopodobnie nigdy nie spotka, a później wymienia kolejne i coraz częściej okazuje się, że po kilkudziesięciu siedzą wspólnie w kawiarni. Plusem tych znajomości, moim zdaniem największym, jest swoboda myśli i to, co wielu będzie przeszkadzało – brak kontaktu wzrokowego skutkujący brakiem poczucia bycia osądzanym za decyzje i wybory, o których nie opowiada się wszem i wobec. Minusem – na pewno to, że jakkolwiek silny by ktoś nie był przychodzi moment, w którym potrzebuje po prostu obecności, a nagle okazuje się, że ta najbliższa osoba nie jest w stanie jej dać, nie potrzyma za rękę, nie otrze łez, nie wskoczy w ramiona, by dzielić się radością. I jeszcze jedna rzecz… czasem to, że jesteśmy ze sobą blisko będąc od siebie tak daleko nie znaczy, że bylibyśmy dalej, będąc na wyciągnięcie ręki. 

Wybrałam ten temat na pierwszy z dwóch powodów. Po pierwsze – żebyście wiedzieli, skąd się wzięłyśmy i dlaczego dwie dość skrajne osobowości postanowiły połączyć te spojrzenia w jedno i się nimi podzielić. A po drugie dlatego, że uważam, że warto się tym dzielić. To, że widujemy kogoś na co dzień nie gwarantuje nam silnych relacji. Niekiedy wręcz przeciwnie.

źródło: socjologia.wlanet.pl
stycznia 20, 2018 No komentarze
Newer Posts
Older Posts


Jesteśmy tu dwie, na pozór skrajnie różne. W pewnym momencie postanowiłyśmy połączyć te dwa odmienne spojrzenia na życie i stworzyć miejsce, w którym będziemy mogły podzielić się myślami z kobietami na różnym etapie ich życia. Jeśli jesteś ciekaw jak to się zaczęło, zapraszamy do zakładki O nas u góry bloga.


Follow Us

Etykiety

  • LIFESTYLE
  • DZIECKO
  • BEAUTY / FASHION
  • BOOKS / MOVIES
Tekst i zdjęcia, jeśli nie podpisano inaczej, są naszą własnością. Nie wyrażamy zgody na kopiowanie i udostępnianie.

recent posts

Blog Archive

  • ►  2019 (5)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (1)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (1)
  • ▼  2018 (64)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (3)
    • ►  października (7)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (7)
    • ►  lipca (5)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (6)
    • ►  kwietnia (6)
    • ►  marca (7)
    • ►  lutego (5)
    • ▼  stycznia (3)
      • Dlaczego nie warto realizować wszystkich czasowych...
      • Kosz Mojżesza - gadżety rodzica.
      • Poznawanie ludzi w sieci. Część pierwsza – przyjaźń.
  • ►  2017 (1)
    • ►  lutego (1)
FOLLOW US @INSTAGRAM

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates