Poznawanie ludzi w sieci. Część druga – związki.
![]() |
źródło: grafika Google. |
W pierwszym poście dotyczącym poznawania ludzi w sieci
poruszałam tematykę przyjaźni zawieranych w internecie, o czym możecie
przeczytać tutaj. Tam też wspomniałam, że poza tymi relacjami jest jeszcze
druga, powiedzmy, strona medalu, rozpoczynająca się często na serwisach
randkowych czy w modnych ostatnimi czasy aplikacjach.
Pokuszę się o stwierdzenie, że wszyscy znamy kogoś, kto
kiedyś próbował. Nieważne z jakich powodów – nieśmiałości, braku czasu czy
zwykłej, ludzkiej przecież, ciekawości. Niedawno moja znajoma pisała pracę
licencjacką odnośnie związków w sieci, a konkretnie – kreowania własnego
wizerunku na potrzeby przyciągnięcia do siebie osób pozornie nami
zainteresowanych. No właśnie, pozornie.
Poprzednim razem wspomniałam, że internet to dziwne zjawisko.
Z jednej strony daje nam on absolutną swobodę bycia sobą, z drugiej też
możliwość bycia kimkolwiek. I do momentu, w którym ktoś „znajomy” nie przyjdzie
i nie obali kreowanego przez nas wizerunku możemy z szarej myszki zamienić się
w dziewczynę pseudo-popularną, ze skromnego chłopaka spędzającego wieczory w
książkach imprezowicza-łobuza, który statystycznie przyciąga do siebie więcej
kobiet. Ale też odwrotnie, i tak dalej…
Swoboda w sieci to taka trochę studnia bez dna. Nie
oszukując nikogo – oczywiście, że założyłam kiedyś profil na portalu randkowym.
Z powódki trzeciej, ciekawości. Dawno temu, z koleżanką, w walentynki zresztą,
postanowiłyśmy po prostu sprawdzić jak to jest. Obie w tamtym czasie poznałyśmy
kogoś, z kim udało nam się przegadać więcej niż jeden wieczór, pójść na kawę, a
w jej przypadku – spędzić z tym facetem siedem miesięcy życia. I było fajnie.
Nie wyszło nie dlatego, że zawiódł internet. Nie wyszło po prostu, ryzyko
relacji, niektóre po prostu nie mają przyszłości.
Weźmy pod uwagę jeszcze jeden czynnik, o którym też pisałam
ostatnio – nawiązywanie relacji w sieci przychodzi nam o tyle prościej, że nie
tylko możesz być kim chcesz, ale również dlatego, że kiedy jesteś w stu
procentach sobą i komuś się to nie spodoba, po prostu zamykasz okno dialogowe
rozmowy i łatwiej jest to przeboleć, chyba nie dotyka nas to tak bardzo jak
moment, w którym na własne oczy obserwujemy znudzenie, rozdrażnienie, a
wreszcie plecy odchodzącej osoby, z którą mieliśmy prowadzić miłą rozmowę, ale ta wcale nie
okazała się miłą. I to działa w dwie strony. My też mamy możliwość „zranić
trochę mniej”, jakkolwiek irracjonalnie czy nawet brutalnie by to nie brzmiało.
Wydaje mi się, że to jest trochę tak, że kiedy już wejdziesz
na tą ścieżkę – stajesz się rysikiem błędnego koła, które nieprzerwane w
odpowiednim momencie będzie się za Tobą ciągnęło przez kolejne lata. Załóżmy,
że jest sobotni wieczór. Z facebooka wiesz, że większość Twoich znajomych
wyszła gdzieś, wyjechała na weekend lub spędza go z przyjaciółmi/partnerem, a Ty
siedzisz w domu sam jak palec i jedynym towarzystwem jest coraz smutniejsza
muzyka w głośnikach i kieliszek wina tuż obok klawiatury. Obraz godny Bridget
Jones, a jednak jej też się przecież udało. Więc skoro już siedzisz przed tym
komputerem, ad-block znów nie zadziałał i kolejny raz wyskakuje pomarańczowe
serduszko zachęcające do poznawania ludzi to nieśmiało klikasz w nie, wybierasz
ładne zdjęcie i piszesz, że niczego nie szukasz, ale nie interesują Cię
przelotne znajomości. No niby się zgadza. Na motto życiowe znów wpisujesz tani
tekst o chwytaniu chwili czy inne „dzień bez uśmiechu jest dniem straconym”, a
następnie – publikuj. Nie mija dziesięć minut, kręcisz głową z niedowierzaniem
i zastanawiasz się w jakim kierunku zmierza Twoje życie i kiedy obrało ten
nienajlepszy tor, aż nagle – jedna, druga, trzecia wiadomość, „chciał(a)bym Cię
poznać”, „może pójdziemy na kawę”, „nie interesuje mnie związek, jeśli jesteś
zainteresowana niezobowiązującą relacją zostawiam numer telefonu”. Jedna twarz,
druga, kolejna okazuje się interesująca. Bezdzietny, wyższe wykształcenie,
małżeństwo jest dla niego bardzo ważne. I oczy ma takie, że wydaje Ci się, że
nie mogą kłamać. Odpisujesz. Jeden wieczór, drugi, piąty. Pierwsza, druga, ósma
kawa. Gdzieś pomiędzy wyjście do kina, poznajesz jego znajomych. Mija pół roku,
niby jest fajnie, ale coś nie gra. Za kolejne pół okazuje się, że to
małżeństwo wcale nie jest dla niego takie ważne, że jednak szukałaś czegoś innego, że
znów jest wieczór, on z kumplami, a Ty przed szklanym ekranem z kieliszkiem
wina tuż obok, żalisz się przyjaciółce… I wreszcie pakujesz walizkę, wychodzisz
i kiedy już się pozbierasz, wracasz do pomarańczowego serduszka. Już wiesz jaki
jest schemat, już wiesz czego się wystrzegać, wciąż nie jesteś przekonana, ale
dalej ciekawa. Drugi raz nie dasz się nabrać. Ale przecież te oczy nie mogą
kłamać… I tak dalej.
Mam nadzieję, że nie macie tego schematu za sobą i jeśli
kiedykolwiek mieliście konto w tym czy innym serwisie randkowym to macie z nim
związane tylko dobre wspomnienia i rozczarowanie nie bolało tak bardzo. Albo!
Że w ogóle rozczarowania nie było, jesteście szczęśliwi, macie dom i psa, dwa
diabełki w pokoju pełnym zabawek albo bez tego wszystkiego – wspólne plany na
życie. I tego Wam właśnie życzę – szczęścia na co dzień i wspólnych zamierzeń.
Ale życie nie jest takie łatwe i nie zawsze jest kolorowe.
Generalnie zaczyna się i kończy często pewnym grymasem. Relacje mają to do
siebie, że często albo to my rozczarowujemy, albo czujemy się rozczarowani. Nie
wierzę w to, że ludzie się nie zmieniają i uważam, że mają do tego prawo, tak
samo jak do tego, by coś w drugim człowieku przestało nam wystarczać. Nad 98%
rzeczy można pracować, pozostałe 2 będą przelewały czarę i myślę sobie, że
naprawdę nie warto pozwalać napełnić jej goryczą. Nawet jeśli nam z kimś nie
wychodzi to przecież nie musi kończy się w tym momencie, w którym przez lata
później odwracamy głowę na ulicy mijając się bez słowa. Przecież coś było. Coś,
co obie strony uważały za ważne.
Mam takiego znajomego, poznanego zresztą w sieci, który tym
wyżej wspomnianym rysikiem stał się na tyle dawno temu, że niedawno wylał
gorycz niemożności znalezienia ciekawych osób na tych serwisach. Bo twarze
nieładne, opisy nijakie, bo kobiety nie wiedzą czego chcą od życia. Ja nieustannie
zastanawiam się, czy naprawdę od początku do końca muszę wiedzieć czego chcę i
twardo się tego trzymać i czy nie wystarczy mi wiedzieć czego nie chcę i po
prostu w tę stronę nie iść. Uważam życie za sumę wyborów i myślę, że raz
ustalone priorytety mają prawo się zmienić. A wręcz to absolutnie normalne, że
na pewnym etapie życia tak się dzieje. Ale nie o tym ten wpis. (taki też
będzie, obiecuję)
Pociągnęłam rozmowę ze znajomym, która od początku wydawała
mi się bezsensowna i sprowadziłam ją do „dzikiej selekcji” i przedmiotowego
traktowania kobiet. Jak patrząc na czyjeś selfie mam ocenić, czy ten człowiek
wart jest spędzenia z nim całego życia i dlaczego odrzucamy na tych portalach
ludzi, którzy nie potrafią konstruować opisów? A przecież mogą nie potrafić nie
dlatego, że ich życie jest nudne i nie potrafią go poukładać, ale dlatego, że
nie wiedzą od czego zacząć, być może nie potrafią pisać, a może nie lubią się
przechwalać. Takim oto sposobem skreślamy naprawdę ambitnych ludzi mających
aspiracje szufladkując ich jako niemających zainteresowań gburów. Podstawowe
pytanie w tym momencie nie brzmi dlaczego tak robimy, ale dlaczego wymagamy od
innych, by nas nie traktowali w ten sposób.
Powtórzę raz jeszcze – internet to dziwne zjawisko, którego
ja często nie rozumiem. Spotykamy w nim – bardziej lub mniej świadomie –
tysiące ludzi dziennie, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że cokolwiek
widzimy lub czytamy, stworzyli przecież ludzi. I bez względu na to czy są to
miałkie treści, które nasz umysł wyrzuci za trzydzieści sekund czy wartościowe
rozważania, które zostaną z nami na dłużej zmuszając nas do zatrzymania się nad
danym tematem – stoi za tym człowiek. Jedni mają mniejszy, inni większy zmysł
estetyczny, jedni lepiej, drudzy gorzej piszą, jedni są mniej, inni bardziej
otwarci. Może zanim wyrobimy sobie zdanie, warto skupić się na człowieku, a nie
na słowach, które tylko pozornie go określają?
Weźmy też pod uwagę, że te słowa płynące od nas w momencie
odstawienia kieliszka wina w kolejny samotny wieczór nie zawsze będą tymi,
które wypowiemy za dzień, dwa, tydzień… Nawet jeśli nie ma kieliszka, a umysł
jest niczym niezmącony. Nasze pojawienie się w danym miejscu w sieci to często
impuls, na którego podstawie nie warto wydawać ostatecznych osądów.
0 komentarze