facebook google instagram
Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Home
  • baby
  • BOOKS / MOVIES
  • Beauty / Fashion
  • Life Style
  • About
  • Contact
  • COOPERATION

Zimne kawy. Tworzone z myślą o kobietach.


Jakiś czas temu dzieliłyśmy się z Wami naszą poranną rutyną (moja – tu, Kasi – o, tutaj). Przy okazji tamtego postu obiecałam też odnieść się do tej wieczornej, która moim zdaniem jest dużo ciekawsza – co prawda trochę wody od tamtego czasu upłynęło, ale oto jest, zapraszam. :) 
 
Mój dzień kończy się różnie, w zależności od tego kiedy wyjdę z pracy, ile mam rzeczy do zrobienia po drodze i jakie plany na popołudnie, bo gdzieś w tym ciągłym biegu wciąż staram się znaleźć chwilę „dla siebie”, pójść do kina, spotkać się z koleżanką na dobrej kawie, zaszyć się na kilka godzin w lesie i chłonąć świeże powietrze…

Niezmiennie jednak, czego wymaga ode mnie moje małe, czworonożne  dziecko, ta wieczorna rutyna zaczyna się od spaceru o 20.30. I to, nawet jeśli pada, zdecydowanie jest mój ulubiony moment w ciągu dnia w ostatnim czasie – mogę spokojnie pomyśleć o rzeczach, na które nie mam czasu wcześniej i pobyć sama ze sobą. I, oczywiście!, tym małym stworzeniem błąkającym się pod nogami. :)

Następnie staram się znaleźć jeszcze jedną chwilę spokoju, by móc napić się herbaty i zwyczajnie – a jakże, każdemu się należy! – nic nie robić. Pomiędzy 21.30 a 22.30 jest też najczęściej mój czas na „odmóżdżanie”. W większości przypadków czas na serial czy luźny przegląd instagrama (zapraszamy!).

Później zaczynam popełniać „urodowe błędy”. Podobno te popełniane ze świadomością mają całkiem niezły smak, więc – jako że specjalnie mnie one nie bolą – wyrobiłam sobie z nich całkiem silne nawyki. 


Zmywam makijaż niezmiennie od lat używając do tego płynu micelarnego Garnier. Bezapelacyjnie to mój ulubieniec, który radzi sobie z każdą pozostałością makijażu po całym dniu, kiedy przecież go nie poprawiam (mówiłam już o tym, bardzo tego nie lubię), więc i ta warstwa na twarzy jest o niebo cieńsza niż rano.

Domywam twarz zawsze mydłem czy płynem do kąpieli, który akurat mam pod ręką, nie przywiązuję do niego większej wagi i najczęściej jest to ten duży płyn z pewnego dyskontu ;) 


Myję włosy – codziennie, abstrahując od krążących w sieci teorii, że „włosy przyzwyczajają się do codziennego mycia i zaczynają się go domagać”. Napiszę kiedyś post o włosach – najprawdopodobniej po nowym roku – dlatego teraz nie będę się nad tym specjalnie rozwodzić. Generalnie używam do tego produktów drogeryjnych (ostatnio Fructisa i …. Na zmianę), podobnie jak odżywki – trzy na pierwszym planie to moje ulubieńce. 


Jako że mam suchą skórę, na jednej z promocji w Rossmannie wynalazłam ostatnio balsam w żelu z Neutrogeny i przepadłam. Błyskawicznie się wchłania, nie pozostawia tłustego osadu na skórze, czego naprawdę nienawidzę! Do tego nie podrażnia zapachem i daje poczucie błyskawicznej lekkości i gładkości. W dodatku jest to formuła stworzona na bazie kremu do twarzy, tak więc w przypadku braku tego drugiego – spokojnie można „maznąć” nim nieco ponad dekolt. Choć ja do twarzy używam akurat Lirene. Nie wiem które to moje opakowanie. Lubię, polecam. 


Popełniając kolejny błąd polegający na nie suszeniu i nie związywaniu włosów – idę czytać. Do łóżka, bo to zdecydowanie moje ulubione miejsce do tej czynności. Słucham przy tym muzyki, najczęściej radia. Nie rozprasza mnie to absolutnie, w dodatku daje mi większe poczucie tej „chwili dla siebie”. 

Na dobranoc zawsze myśli wędrują w stronę pracy – cóż, ten typ tak ma. Dziesięć razy sprawdzam budzik. Uznaję, że stanowczo za późno chodzę spać, postanawiam poprawę… I tak codziennie… :)
 
Dobranoc!


października 30, 2018 2 komentarze

Cześć!
Jakiś czas temu pisałam Wam recenzje spacerówki Karoli firmy Bebetto, dziś przychodzę z recenzją spacerówki Kariny firmy Greentom. Każdy kto ma instagrama i śledzi #instamamy na pewno się spotkał z tym wózkiem. No nie ma bardziej popularnego wózka na Instagramie od tego. Nie ma co tu ukrywać, bo ja również zauroczyłam się w tym jeżdżącym plastiku właśnie przez #instamamy. Oj długo się do niego przekonywałam.. Ale ma w sobie coś co moje kochane Bebetto mają niestety za dużo - kilogramy. Greentom to zaledwie 7kg. Bebetto miały po 13 w górę, dorzucie do tego dziecko... No też właśnie, a ja przy dwojce maluchów nie miałam innej opcji jak znosić Karinę od razu w wózku. Dlatego w pewnym momencie mój kręgosłup powiedział dość i tak stałam się posiadaczką ów Greentoma Reversible.

Ale do celu. Co mówi nam producent:
"Greentom kocha naszą planetę!
Wózki firmy Greentom to przyszłościowe produkty, wytwarzane w całkowicie ekologiczny sposób. Wierzymy, że mniej znaczy więcej. Wszystko zaczyna się przy stole kreślarskim, gdzie każda część produktu jest optymalizowana. Efektem końcowym jest najwygodniejszy i najbardziej ekologiczny wózek spacerowy na świecie — dostępny w przystępnej cenie."

To, że jest najbardziej ekologicznym wózkiem zgodzę się w 100%. Znajdzcie mi drugi, który został zrobiony z butelek plastikowych, ale właśnie.. Skoro jest z butelek zrobiony, to dlaczego on tyle kosztuje, ja się pytam! No wybaczcie, ale 1000zl (bądź nawet 1800zl) to lekka przesada za wózek z butelek. Zdecydowanie jego cena jest największym minusem. Ma jednak taki plus, że używane sprzedają się niewiele taniej (plus w sensie, że gdy my chcemy sprzedać naszego, gorzej jak my szukamy takiego).

Kolejny plus to tapicerka, którą bez problemu zdejmujemy całą i pierzemy sami w pralce! Ale mam większy hit. Jakiś czas temu wylała mi się KAWA na budkę. Wyobraźdzcie sobie moje myśli wtedy.. A plamy zeszły jak tylko polałam tapicerkę wodą. Kolorów tapicerki jest około 10. Są takie, które są dostępne cały czas i są kolory limitowane, które kosztują więcej. Ramy były jeszcze jakiś czas temu dostępne w 3 kolorach: biała, czarna, szara. Z tego co wiem, szarej już na pewno nie będzie. Jak jesteśmy już przy ramię. Łamie się na pół składając przez co zajmuje bardzo mało miejsca. Jeżeli mamy wersję classic, która jest wersją dla starszego dziecka powyżej roku. Zaleca się nawet by to było dziecko, które ma półtorej roku, mamy tylko tą ramę na której jest zamontowana tapicerka. Natomiast dla maluchów od 6 miesiąca jest wersja revesible (to nasza), która ma dodatkowe siedzisko. Siedzisko montujemy w oba kierunki jazdy, ma kilka pozycji ułożenia. Fajnym rozwiązaniem jest fakt, że gdy dziecko urośnie i siedzisko w revesible będzie zamałe, sprzedajemy po prostu je i dokupujeny sobie tylko tapicerkę i mamy wersję classic dla starszego dziecka. Rama jest ta sama.

 Muszę Wam powiedzieć, że kilka razy zdarzyło nam się wieść Karole (2,5 roku) w nim, a ona nadal miała dużo miejsca! Ale to nic, jakie było moje zdziwienie, gdy on nadal płynął z takim ciężarem (no nie ukrywajmy, Karola waży prawie 18kg). Tak, ten wózek płynie po płaskiej powierzchni. Prowadzi się jedną ręką. No ale.. Największy minus to jednak bardzo małe koła i brak jakiej kol wiek amortyzacji. Tym wózkiem trzeba nauczyć się jeździć. Nie bez powodu się mówi, że albo się go kocha albo nienawidzi. Ja pokochałam, natomiast mój mąż, który jeździ wózkami jak czołgami nie umie się przestawić do niego.

Koła są małe i plastikowe, lubią się przez to często łamać. Kolejny z minusów to bardzo mały kosz. Tak naprawdę włożycie do niego pampersy, chusteczki, portfel i koniec. Nie spodziewajcie się w nim również podnoszonego podnóżka. Buda wydawała mi się mała, ale jest naprawdę spora. Karina np ciągle ją zamyka, bo mało widzi. Plusem jest dożywotnia gwarancja. Jeżeli zarejestrujecie się na nią do 3 miesięcy od zakupu wózka.
Jak widzicie wózek ma bardzo dużo wad jaki zalet. Są osoby, które twierdzą, że jest bardzo wywrotny, osobiście nigdy nie spotkałam się z tym. A jeżdżę nim wszędzie i po każdej powierzchni. Są też osoby, które twierdzą, że w końcu znalazły swój wózek idealny. Czy ja do nich należę.. Nie do końca, brakuje mi większego kosza, wolałabym większe koła, ale myślę że w mocnej pierwszej 3 na pewno znajdzie swoje miejsce.
A czy Wy znacie te wózki?

października 26, 2018 No komentarze

Łączę się w bólu ze wszystkimi tymi, którzy nie mają okazji zaznać prawdziwego weekendu i będą jutro stali na straży, ale dzisiaj – jako że jest 20 – przychodzę z innym, trochę lżejszym z dniej strony tematem, który siedzi mi w głowie od momentu… postu na facebooku w jednej z grup, do której dołączyłam przez Kasię i która nieustannie mnie zadziwia. 

Padło w niej niedawno pytanie: jak ważne są dla Was zarobki i wykształcenie Waszego partnera? Czy byłybyście w stanie być z kimś, kto nie ma wyższego wykształcenia i kto zarabia „najniższą”? 

Nie chcę poruszać tu drażliwego tematu pieniędzy, bo tak naprawdę zupełnie nie o to chodzi, ale ilość komentarzy pod tym postem była szokująca, a odpowiedzi na zadane pytania nie mniej. Podzieliły się one mniej więcej pół na pół, ale ich żarliwość i co niektórych pouczeń wołała o… a z resztą, z całą pewnością nie mnie to oceniać. 

Oczywiście uważam, że każdy ma swoje zdanie. Uważam ponadto, że odpowiedzi będą uzależnione od wielu czynników, m.in. od momentu w życiu, w którym same się znajdujemy. Z całą pewnością inaczej odpowie na to siedemnastolatka a inaczej czterdziesto- i szczerze mówiąc zdziwiłabym się, gdyby te odpowiedzi były takie same. 

Niemniej tak naprawdę wcale nie chodzi mi o wykształcenie i ambicje (bo uważam, że w pewnym momencie życia te sprawy idą z sobą w parze) partnerów, ale o jako takie nawiązywanie relacji. A konkretnie o to, że kiedy jest się młodszym, jest prościej. 

Siostra mojej koleżanki jest czterdziestoletnią singielką, którą spotkała w życiu kilku facetów, ale żadnego „na życie”. Może kiedyś jednego, ale… No właśnie – im dalej w las, tym więcej tych „ale”. Koleżanka jest od niej młodsza. Ma męża i dwie córki. Ponadto w wielu naszych rozmów ma też przekonanie – które w pełni podzielam! – że gdyby miała go znaleźć teraz, pewnie by nie znalazła. X (nazwijmy tak jej siostrę) jest wieloletnim, wykształconym i wykwalifikowanym, pracownikiem jednego z największym banków i choć to nigdy nie padło, z pewnością nie zarabia najmniej. Ma swoje mieszkanie (nawet dwa), swoje plany i swoje marzenia. Poznając facetów (a ustalmy, że niewielu jest wolnych, wartościowych facetów 40+) szuka kogoś co najmniej równego sobie. W pierwszej chwili można by pomyśleć, że to nie ma takiego znaczenia, ale jedna z moich koleżanek osądzona o zwracanie uwagi na status społeczny facetów, z którymi się spotyka powiedziała kiedyś, że można sobie fajnie gadać i zawierać przyjacielskie relacje, ale docelowo żadna z kobiet przy -20 stopniach nie chciałaby jeździć rowerem (w kontekście samochodów tychże jej facetów). Cokolwiek bym o niej dzisiaj nie myślała – stwierdzenie w punkt. Żadna też nie chce przecież trójki dzieci na dwudziestu metrach. 

Nie zrozumcie mnie jednak źle – ja wiem, jestem w pełni świadoma – że wykształcenie nie idzie w parze ani z pieniędzmi ani ambicją. I w tej mojej odpowiedzi na powyższe pytanie, której udzieliłam wtedy jedynie sama przed sobą, nie o stan konta się rozchodzi, ale o to, że ambicje rosną z wiekiem. Wraz z nimi oczekiwania. I o ile siedemnastolatka zakochuje się w osobowości, o tyle dwudziestokilkulatka dodaje już do tego ambicje, a ta czterdziestolatka poza poprzednimi będzie – siłą rzeczy – patrzeć na to, jak wygląda życie tego faceta. 

Mała dygresja – czytam właśnie książkę, w której po kilku tygodniach regularnych spotkań kobieta weszła do zagraconego mieszkania faceta, którego zawsze widywała w garniturze i przeszło jej przez myśl, że ten ułożony zawodowo facet w życiu prywatnym może być zupełnie innym człowiekiem. A ona, jako matka, niekoniecznie chce się wiązać z lekkoduchem. 

Siostra X powiedziała kiedyś bardzo mądrą rzecz: poznałam swojego męża mając niespełna dwadzieścia lat i wszystkie noce, które spędzał na początku u mnie w domu spędzał w nim dlatego, że nie było go stać na samochód, a autobus uciekł. Nie miał nic, nawet konkretnej pracy, ale to nie było ważne, bo ja też nic nie miałam. Dopiero po kilku latach kupiliśmy (wspólnie!) samochód i zaczęliśmy do czegoś dochodzić. 

Trochę mi szkoda tej X. Nie mnie jedynej. Nie dlatego, że osiągnęła wiek staropanieństwa, bo to dla mnie kompletna bzdura, ale dlatego, że świadoma rosnących oczekiwań względem życia, również względem samej siebie i swoich „osiągnięć” (w każdym tego słowa znaczeniu) – co de facto zauważam też przecież u samej siebie – wiem, że im dalej w las, tym tych drzew wcale nie jest więcej. Wręcz przeciwnie – im dłużej jest się samemu tym trudniej kogoś znaleźć. Nie tylko w kwestii partnera na życie. 

I wracając nie tyle do pytania co do żarliwości udzielonych na nie odpowiedzi – może nie ma co przekonywać kogoś o swojej racji i wytykać mu wszystkich „ale”, a warto uświadomić sobie, że przekonań zawsze będzie tyle, ilu jest ludzi. I choćby kompletnie czegoś nie rozumieć, zamiast krytykować można spróbować po prostu wysłuchać drugiego człowieka… 

Kompletnie zakochałam się w tych grafikach! 
źródło: grafika google
października 20, 2018 1 komentarze

Cześć! 
Dziś przychodzę do Was z bardzo sławną aplikacją do edytowania zdjęć. A nie wiem czy wiecie, ale bardzo lubię bawić się zdjęciami. Testuje bardzo dużo aplikacji i tylko niektóre zasługują na to by zostały ze mną na dłużej. Niestety jestem bardzo wymagająca w tej kwestii. VSCO jest ze mną już kilku lat. Używa jej bardzo dużo osób i w sumie ja również trafiłam na nią z czyjegoś polecenia. Nie tylko osoby, które "wiedzą jak obrabiać fotografie" ale również totalni amatorzy chociażby instagrama. (wpadajcie koniecznie na naszego Zimnego!) No ale, do setna Kaśka. 

VSCO Cam to nic innego jak edytor do zdjęć na telefon. Dostępny na iOS oraz Android. Domyślnie dostajemy spory wybór  filtrów za darmo. Oczywiście, jest opcja kupna innych zestawów. Ale powiem Wam szczerze, że te darmowe spokojnie Wam wystarczą. Ja w sumie korzystam tylko z nich. Chociaż myślałam nieraz nad tymi płatnymi, bo kosztują parę złotych. 
Prócz filtrów znajdziemy inne potrzebne funkcje. Tak naprawdę ta aplikacja wystarczy nam w zupełności do prostego ulepszenia fotografii.

Jak poruszać się po aplikacji?
Po pierwsze załóż konto. Aplikacja tego wymaga. 
Feed - pokaże nam polecone prace innych użytkowników. Powiem Wam, że bardzo lubię tam zaglądać. Czasem jestem w szoku widząc co tworzą. 
Discover - chyba wiadomo, odkrywamy innych użytkowników i podziwiamy ich pracę. Ostatnio pokazały się tam również editoriale - warto obejrzeć i poduczyć się troszkę. 
Studio - to nasze miejsce. To tu dodajemy nasze zdjęcie z galerii bądź robimy bezpośrednio z aplikacji. Tu uruchamiają nam się dwie opcję edycji. 1 - sam filtr. 2 - dodatkowe opcje takie jak: jasność, kontrast, przycięcie zdjęcia, gradient i wiele innych. 
Profile - tu możemy prowadzić swój profil. Kto wie, może kiedyś Wasz pojawi się w poleconych? 

Więcej chyba Wam dodać nie mam zbytnio co, bo musicie sami zainstalować aplikację i próbować się w niej bawić. Nakładać filtry, dodawać efekty przesuwając suwakiem. Albo pokochacie się, albo znienawidzicie. Chyba nie ma nic pośrodku. Wiem, że wiele osób wykorzystuje aplikację tylko do filtrów, ja za to bardzo lubię opcję jasności i kontrastu. Wielkim plusem jest również opcja kopiowania edycji i przenoszenia jej na inną fotografie. Bardzo przydatna opcja dla osób, które prowadzą np Instagramy  w konkretnych kolorach.
Znaliście tą aplikację?


października 17, 2018 No komentarze

Spóźniłam się z tym postem, ale musiałam zebrać myśli. Pomijając kwestię braku czasu... 


Jeśli mam być szczera, to chcę mi się rzygać. Tak po prostu i szczerze, w odruchu bezwarunkowym.

Justin jest pięciolatkiem, jego mama narkomanką, a młodsi bracia głodują. Głodują do tego stopnia, że pewnego dnia wchodząc do ich pokoju widzi obraz, który przesądza o dalszych losach całej rodziny - ci dwaj mali chłopcy zdjęli pieluchy i wyjadali ich zawartość, bo nic innego nie było. Więc ten biedny pięciolatek... podpalił dom i psa. Pod nieobecność matki, która i tak nie potrafiła się nimi zająć. Sprowadzając na siebie uwagę dorosłych, którzy dotąd pozostawali głusi i jakby ślepi na to, co dzieje się w ich domu.

Sześć lat później trafił do domu Casey Watson, tak zwanej opiekunki ostatniej szansy, która wraz z mężem postanowiła stworzyć dom zastępczy dla dzieci, z którymi "normalni" opiekunowie sobie nie radzili. Przez ta lata Justin trafiał do dwudziestu różnych miejsc - domów, rodzin i ośrodków - z których szybko był odsyłany dalej. Choć okazji do rozmowy i pomocy temu dziecku było mnóstwo, jego akta wciąż pozostawały puste, co dla rodziny Watsonów stanowiło nie lata trudność w "rozszyfrowaniu" powodów zachowania, z którym nikt do tej pory nie potrafił sobie poradzić.

Nie będę Wam opowiadać fabuły z kilku względów, choć możecie mi wierzyć, że chciałabym opowiedzieć o wszystkim, żeby zwyczajnie to z siebie wyrzucić.

Moje pierwsze spotkanie z Casey miało miejsce już jakiś czas temu, gdzie poznałam inne dziecko "przewijające" się przez jej dom, następne po Justinie. Choć zdecydowanie była to jedna z tego typu książek, która trochę mrozi krew w żyłach, to wywołała we mnie nieco inne uczucia wysuwające się na pierwszy plan - poza, oczywiście, niedowierzaniem i współczuciem dla krzywdy, jaką "matka" jest w stanie zrobić własnemu dziecku. Przede wszystkim, kolejny raz, czuję złość. Przy czym przy pierwszym spotkaniu byłam zła głównie na autorkę-opiekunkę za nieumiejętność udzielenia pomocy i niewystarczające starania - tutaj to ogólna złość na dorosłych, którzy przez bardzo długi czas nie zrobili NIC, żeby tej pomocy udzielić i pewnie gdyby nie rodzina Watsonów, dalej nic by nie zrobili.


"To takie przypadkowe i tragiczne, że dziecko rodzi się w warunkach, które tłumią w nim każdą najmniejszą iskrę potencjału. Przypadkowe i tragiczne, ale miałam nadzieję - do naprawienia, nawet jeśli wywabienie na światło dzienne tego prawdziwego dziecko, ukrytego w środku, to długie i zniechęcające zadanie."


Z tych kwestii przyziemnych, z fabułą niezwiązanych, a tyczących się samej w sobie książki jako tekstu spisanego i puszczonego do druku... Zacznijmy od tego, że brakuje w niej słów. Jest kilka zdań, z których momentami wynika "takie trochę nic", masło maślane, bo brakuje części, o przyimkach to już w ogóle nie wspominając. W pewnym momencie zaczęło mnie denerwować  określenie "dzieciak" w odniesieniu do tytułowego bohatera (bo i w pewnym momencie się pojawiło, na początku był "po prostu" Justinem lub chłopcem). Raz, że nie lubię tego słowa w odniesieniu do dzieci, bo wydaje mi się być lekceważącym a dwa, że ta książka ma 300 stron, z których można byłoby zrobić 200, gdyby skupić się na tym co faktycznie dzieje się w psychice Justina i osób w jego otoczeniu. Przy czym nie zrozumcie mnie źle. Nie męczyłam się czytając i nie uważam, żeby coś tam było mocno niepotrzebne, bo każde z słów w tej książce zamieszczonych tworzy historię tego Chłopca, którego nikt nie kochał. Rzecz w tym, że to historia roku, jaki spędził w ich domu... ale raczej przebłysków tego, co się działo. W większości opisane są sytuacje "przełomowe" - te dobre lub złe - co jest zrozumiałe, ale pomiędzy tym nic nie ma. Justin przyszedł do domu Watsonów mając 11 lat, ani się obejrzałam miał 12 urodziny, aż nagle Casey została babcią (a wydawało mi się, że minęło dużo czasu odkąd Justin z nimi zamieszkał zanim jej córka zaszła w ciążę).

Niemniej poza tymi rzeczami "nieistotnymi" to najważniejszy jest Justin. Zwłaszcza, że przecież ta historia wydarzyła się naprawdę... Dużo w niej opisów. Zarówno tych, które sprawiały, że robiło mi się niedobrze, tych wywołujących złość i łzy bezsilności (mojej, Casey, wcześniejszych opiekunów, pedagogów i opieki społecznej), ale też dużo nadziei. Może to ze względu na to, że to było ich "pierwsze dziecko" (nie pamiętam tego z późniejszych relacji tak dosadnie) i wydaje mi się, że było w niej coś... co mnie trochę złamało. Jak z resztą każda książka z tej serii, jestem przecież człowiekiem.

Źródło zdjęcia: grafika google
października 12, 2018 No komentarze

Cześć!
Używacie roświetlaczy? Ja zaprzyjaźniłam się z nimi kilka lat temu. Teraz nie wyobrażam sobie makijażu bez tej rozświetlonej mgiełki na twarzy. Nawet przy makijażu typu no makeup. Przetestowałam kilka drogeryjnych produktów, a jeden skradł moje serce, o którym dziś napiszę Wam trochę. To taki kosmetyk, że jak tylko się kończy, lecę kupić nowy. O kim mowa? Lovely Highlighter. Perełka drogeryjna za parę złotych. Wiele osób nie boi się nazwać go tańszym zamiennikiem sławnego już Mary-Lou.  A czy Wy znacie Lovely Highlighter?

Jak zwykle zaczniemy recenzję od tego co pisze nam producent o produkcie.
Wyjątkowy rozświetlacz do twarzy w kamieniu. Formuła skomponowana tak, by nadać maksimum blasku, bez śladu koloru. Nadaje świeżość cerze, usuwa zmęczenie i uwydatnia kości policzkowe. Formuła zawiera proteiny jedwabiu, które nawilżają skórę. Rozświetlacz dostępny w dwóch wersjach kolorystycznych: ciepłym (gold) i chłodnym (silver).

Nie szalałabym z tym usuwaniem zmęczenia i takim mocnym nawilżeniem, ale na pewno nadaje wspaniały blask, o który nam głównie chodzi. Cera wygląda zawsze zdrowiej, gdy pięknie błyszczy. Musimy jednak pamiętać, że należy nakładać go w odpowiednie miejsca i nie przesadzać z ilością. W makijażu im mniej tym lepiej. ;) 
Wielkim plusem jest cena, bo uwaga! Zaczyna się od całych 6zł. Roświetlacz jest bardzo wydajny i posłuży nam kilka miesięcy. Dostępne są dwie wersje kolorystyczne: gold oraz silver. Bez problemu dopasujecie czy bardziej pasują Wam ciepłe czy zimne tony. 
Roświetlacz dostępny jest chyba wszędzie, jeszcze się nie spotkałam by go nie było w któreś drogerii. Małe zgrabne pudełko możemy zabrać wszędzie ze sobą. Uważajcie jednak na wieczko, ponieważ lubi pękać. 
Delikatny naturalny połysk otrzymacie nakładając go pędzelkiem prosto z pudełka. Mocniejszy efekt otrzymacie nakładając go mokrym pędzelkiem. Często korzystam z tej opcji przy kącikach w oczach. Roświetlacz nie migruje po twarzy. Gdzie go położycie tam już zostanie. Nie jest nachalny, daje bardzo ładny naturalny efekt, którego potrzebujemy. To chyba wszystko co możemy o nim powiedzieć. 

A Wy używacie roświetlaczy? Znaliście ten produkt? A może polecacie inny?
października 06, 2018 1 komentarze



Miałam ten post napisać wczoraj – zgodnie z planem i terminarzem wpisów ustalonym wiele miesięcy temu. Z jednej strony mogłam to zrobić, z drugiej zwyczajnie zasnęłam zanim dotarłam do klawiatury, a jeszcze jedna kwestia jest taka, że gdybym faktycznie pisała go przed poniedziałkiem, kiedy to w pracy (i nie tylko) dzieliliśmy się opiniami – mogłabym coś pominąć. Lub nie, niemniej jednak byłaby to bardziej subiektywna ocena niżeli (mam nadzieję) będzie. 

Więc – na wstępie – dziś w wiadomościach usłyszałam, że przez weekend Kler zobaczył ponad milion widzów, prześcigając tym samym Nowego oblicza Greya z 2015 roku, na łeb na szyję bijąc pozostałe premiery tego, ubiegłego i jeszcze wcześniejszego roku. Sukces? 

Kilka(naście?) tygodni temu obiło mi się też o uszy, że reklama Kleru została zawieszona w mediach z uwagi na wiele kontrowersji, jakie rodzi ta produkcja. Są pewne (powiedzmy) społeczeństwa i dziedziny wyznające zasadę „nieważne co mówią, byle nie przekręcili nazwiska” (tudzież tytułu, nazywa marki itd.). Zakładam, że trochę tak to działa w tym również przypadku, a poza tym jestem przekonana (co nie od dziś wiadomo), że antyreklama jest tak naprawdę najlepszą reklamą. Tadam, mamy sukces finansowy producentów. 


Do rzeczy – czy warto? 

Moim (i nie tylko) zdaniem – nie całkiem. Po pierwsze, choć oglądam stosunkowo dużo filmów, zwłaszcza w tym roku, jestem trochę ignorantką jeśli chodzi o nazwiska reżyserów (nie zwracam na nie większej uwagi) i choć dziś już wiem, że Smarzowski słynie z tego typu produkcji, myślałam, że będzie w tym filmie… więcej Vegi. Czyli przerysowania, śmieszności na granicy z żałością i zawodu – bynajmniej nie odnośnie produkcji, co może przedstawionego w nim w nieco (lub więcej niż nieco) środowiska. Po drugie, nie do końca odstępstwo od poprzedniego – myślałam, że jest to komedia. Poniekąd właśnie przez podobieństwo do Vegi, które widzę przecież nie tylko ja, bo to nazwisko przewija się w każdej niemal recenzji Kleru, a po drugiego dlatego, że takie wrażenie dał widzom zwiastun. 

Tymczasem iście komediowe sceny kończą się właśnie na zwiastunach, a tym samym na pierwszych kilkunastu minutach filmu, a dalej jest obraz księży. Przy czym, co istotne – nie kleru jako ogółu duchowieństwa (przecież!), ale czterech księży, spośród których jeden jest łasym na pieniądze przedsiębiorcą (oszustem i naciągaczem), chcącym zrobić karierę w Watykanie, drugi wiejskim proboszczem zakochanym w swojej gospodyni, trzeci – oskarżonym o gwałt głęboko wierzącym w Boga i swoje powołanie małomiasteczkowym proboszczem i czwarty – biskup-przedsiębiorca.


Jadąc do kina usłyszałam w radio nadzieję, by „ci wszyscy, którzy pójdą w ten weekend do kina nie głosowali na PiS”. W moim przekonaniu polityka i religia są niczym dupa – każdy ma swoją. I choć powszechnie uważane za tabu tematy wielokrotnie nie stanowią dla mnie tabu – o tych dwóch rozmawiać nie lubię.

W sobotę w nocy słuchałam wywiadu z (jakimś) księdzem, odnośnie Kleru właśnie – kleru jako kleru i Kleru jako filmu. Na zadawane z każdej strony pytanie czy ten film zagraża Kościołowi i odpędzi od niego wiernych odpowiedź w wielu rozmowach jest ta sama – nie zrobi on z chrześcijan ateistów, ani też tych drugich wiarą nie napełni. Czy to w ogóle miał być film o wierze? Nie sądzę. 

Wracając do któregoś z środkowych akapitów powtórzę – nie jest to komedia, ale podobnie jak u tego nieszczęsnego (z uwagi przynajmniej na ciągłe porównania) Vegi, przedstawia wycinek pewnego środowiska, które działa (lub nie działa, jak kto woli) w określony sposób. 


Czy to jest dobry film? 

Zdaniem krytyków – całkiem, zdaniem widzów – nie całkiem. Moim zdaniem nie jest ani dobrze zrobiony, ani dobrze zagrany, a do tego im więcej reklam tym zazwyczaj gorzej wychodzi – ot, taki paradoks. Być może naprawdę dobre filmy bronią się same.

Przeczytałam gdzieś, że Kler ma szansę utwierdzić w swoim przekonaniach osoby, które stronią od Kościoła z uwagi na wątpliwie moralne postawy duchownych i tym, o czym w jego kontekście trzeba powiedzieć jest głównie to, że Kościół tworzą ludzie (w tym miejscu było kilka cytatów duchownych). Padło w tym filmie zdanie, które mogłoby być kwintesencją tego, co w nim ukazano – „Kościół jest święty, ale tworzą go ludzie grzeszni”. 

Nie będę żarliwie bronić tej produkcji, bo uważam, że nie warto. Nie będę jej jednak nikomu odradzać. Zróbcie sobie chociaż tę przyjemność i poczekajcie, aż przez kina „przewalą się” najgorsze tłumy. Może chociaż wtedy odbiór będzie lepszy. 

Na koniec Wam powiem dwie rzeczy – głosy zawodu niosą się nie tylko w moim otoczeniu, ale niosły się również w momencie, kiedy widzowie wstali z foteli w kinie, zanim jeszcze na dobre zapaliło się światło.
A dwa – pół roku temu czytałam Celibat, który to w kontekście zachowań księży polecam Wam dużo bardziej niżeli dwugodzinny, za przeproszeniem, bełkot. 


zdjęcia z filmu: grafika google
października 01, 2018 No komentarze
Newer Posts
Older Posts


Jesteśmy tu dwie, na pozór skrajnie różne. W pewnym momencie postanowiłyśmy połączyć te dwa odmienne spojrzenia na życie i stworzyć miejsce, w którym będziemy mogły podzielić się myślami z kobietami na różnym etapie ich życia. Jeśli jesteś ciekaw jak to się zaczęło, zapraszamy do zakładki O nas u góry bloga.


Follow Us

Etykiety

  • LIFESTYLE
  • DZIECKO
  • BEAUTY / FASHION
  • BOOKS / MOVIES
Tekst i zdjęcia, jeśli nie podpisano inaczej, są naszą własnością. Nie wyrażamy zgody na kopiowanie i udostępnianie.

recent posts

Blog Archive

  • ►  2019 (5)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (1)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (1)
  • ▼  2018 (64)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (3)
    • ▼  października (7)
      • Moja wieczorna rutyna
      • Greentom - gadżety rodzica.
      • Im dalej w las tym mniej drzew - czyli o tym, dlac...
      • VSCO Cam - Aplikacja do edycji zdjęć
      • Casey Watson - Chłopiec, którego nikt nie kochał (...
      • Roświetlacz Lovely Highlighter - kącik urodowy.
      • Reklama dźwignią handlu, czyli o filmie, który bud...
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (7)
    • ►  lipca (5)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (6)
    • ►  kwietnia (6)
    • ►  marca (7)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (1)
    • ►  lutego (1)
FOLLOW US @INSTAGRAM

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates