Narodziny gwiazdy
Kilka miesięcy temu, widząc w kinie zwiastun Narodzin gwiazdy,
jak zapewne większość (potencjalnych) odbiorców, nie mogłam uwierzyć w
to, że kobieta "stojąca przede mną", uśmiechająca się z ekranu, tak
zwykła w swojej niezwykłości, jest osobą, której nie lubię od dawien
dawna, jeszcze sprzed kreacji mięsnej podczas jednej z gali. Lady Gaga, w
związku z tym filmem, od samego początku budziła kontrowersję i z całą
pewnością to jej nazwisko, znacznie bardziej niż Coopera, przyciągnie do
kina widzów. Czy słusznie?
Mogłoby
się wydawać, że to historia jakich wiele - muzyk, światowej sławy
gwiazda rock'n'rolla, będąc pod wpływem dużej ilości alkoholu, w
podrzędnej knajpie na przedmieściach spotyka dziewczynę, której talent
nie budzi dyskusji, a która niedoceniona przez wytwórnie płytowe, tkwi w
martwym punkcie, śpiewając głównie w barach. Nie trzeba widzieć więcej
niżeli zwiastun, by nabrać pewności, że tych dwoje ma się ku sobie.
Kariera Ally przy Jack'u rozwija się (zbyt) szybko, ale słysząc tę
muzyką nie sposób kwestionować tempa, jakie nabrała i miłości, jaka
narodziła się w sercach odbiorców. Od seansu próbuję przestać jej
słuchać... i klops, replay.
Abstrahując
od Gagi, od której nie mogłam oderwać wzroku i Coopera, którego postać
ma w tym filmie co najmniej dwojaki wydźwięk, to historia trudnej
miłości i wiary tej jednej osoby, że jesteśmy w stanie podbić serca i
spełnić swoje marzenia. Do tego oparta na pięknej muzyce i świecie,
którego każdy z nas w jakimś stopniu zawsze był ciekaw.
Czytałam
niedawno artykuł o Lady Gadze w Wysokich Obcasach - o kreowaniu
wizerunku, problemach z tożsamością, zespole stresu pourazowego i
szukania swojego miejsca. Również o marzeniach o zostaniu aktorką. Padło
w tym tekście zdanie odnośnie tego, że krytyków filmowych odrzuca w tym
filmie wszechobecność Coopera - reżysera, współtwórcy scenariusza,
autora piosenek, odtwórcy głównej roli męskiej - a mimo to film ma
szansę na trzynaście nominacji do Oscara, podbił serca widzów na
festiwalu, gdzie miał swoją premierę i zachwyca nawet tych, którzy
podchodzą do niego z największą rezerwą.
Jest
w nim kilka przepięknych scen, nieprzerysowanych, a co najważniejsze -
prawdziwych. Nie jest to typowa muzyczna komedia o wschodzącej
gwieździe, ale raczej dramat oparty na dźwiękach, przy czym nie mam tu
już na myśli jedynie muzyki. Może powinnam tę myśl bardziej rozwinąć,
ale - szczerze mówiąc - zupełnie nie chcę tego robić.
Chciałabym
tu zaspojlerować dwie cudowne sceny, ale zanim powiem o trzy słowa za
dużo - na koniec dodam już tylko, że nie sposób się tutaj nie wzruszyć. A
jeśli ścieżka dźwiękowa pochłonęła Was - jak dużą część odbiorców -
przed seansem to ostrzegam, że później będzie już tylko gorzej.
Widziałam
w tym roku całą masę filmów, a mimo to ten zapamiętam jako jeden z
najlepszych. Ale na podsumowanie też przyjdzie czas, pewnie w styczniu.
zdjęcia z filmu: grafika google
gazeta: Wysokie Obcasy nr 12 (79) Grudzień 2018
0 komentarze