Okiem opiekunki, czyli dlaczego nie wpuściłabym niani do swojego domu.

by - kwietnia 10, 2018




Nie jestem do końca pewna, czy już Wam o tym wspomniałam, ale byłam kiedyś opiekunką do dziecka. Spędziłam ponad pół roku z dwoma dziewczynkami, których wspomnienie każdorazowo utwierdza mnie w przekonaniu, że gdybym miała być kiedyś mamą (to „gdybym miała być…” to temat na bardzo długi monolog, który kiedyś też tutaj wygłoszę) to NIGDY nie zatrudnię opiekunki. I każdej mamie w moim otoczeniu zawsze będę to odradzać. Ale od początku. 

Miałam taki okres w życiu, który z resztą przechodzi przecież każdy, że poszukiwałam pracy. Z jednej strony – jakiejkolwiek, byle płatnej, ale z drugiej chciałam znaleźć coś, co w jakiś sposób pozwoli rozwinąć mi moje zainteresowania, a może i spełnić – w choćby minimalnym stopniu – marzenie o pracy z dziećmi. Abstrahując od stażu w przedszkolu, który też dostałam, ale to później, trafiłam na kilka ogłoszeń o opiece do dzieci. Napisałam, dostałam odpowiedź, poszłam na rozmowę, która wcale nie należała do przyjemnych i… no właśnie, jak to wygląda, czego nie robić i dlaczego to straszne przeżycie? 

Z punktu widzenia kobiety – która, de facto, choć nie wyobraża sobie siebie jako matki to naprawdę uwielbia dzieci – „oddanie” dziecka w cudze ręce wydaje mi się jedną z najgorszych rzeczy, jakie na etapie wychowania swoich pociech robią rodzice. Fajnie się siedzi z dzieckiem w domu, a po tym okresie jeszcze fajniej wraca się do pracy, ale przychodzi moment zadawania sobie pytania: co z tym Maluchem – i odpowiedzi są zawsze dwie (albo trzy, kiedy może zająć się nim babcia): przedszkole/żłobek czy niania. Ja Wam mówię z ręką na sercu – choćby dziecko miało chorować i więcej być w domu niż poza nim: stosowna do wieku placówka. 

Poszłam na tę rozmowę zimą. Dwie dziewczynki w wieku 2 i 5 lat, 17-letni syn i rodzice tych małych, z którymi od razu przeszliśmy na „ty”. Krótki wywiad dotyczący mojego doświadczenia z dziećmi, dlaczego chcę podjąć taką pracę, co robiłam w życiu poza tym, jak widzę swoją przyszłość, czym się interesuję (uważam, że każde z tych pytań jest naprawdę ważne!), jakich zarobków oczekuję i czy mam jakieś pytania. W chwili, w których tych pytań nie ma, powinnam Wam się – rodzice – zapalić czerwona lampka. Pewnie, że mam! W końcu mam się zająć Waszym dzieckiem, żywą istotą, w dodatku nie do końca jeszcze świadomą świata, którego wspólnie mamy się uczyć. 

Myślę, że najważniejszym z pytań potencjalnej opiekunki powinno być: co możecie mi Państwo powiedzieć o swoich dzieciach. Lub jednym dziecku. Im więcej tych informacji, tym większe pole do podjęcia świadomej decyzji czy na pewno chcemy (my – opiekunki) podjąć się pracy z dzieckiem i czy chcecie (Wy – rodzice), aby to właśnie ta osoba tej pracy się podjęła. Ustalmy, że doświadczenie w opiece czy nawet kwalifikacje zawodowe ku temu, by z dziećmi pracować, nie stworzą zgranego zespołu, a niewątpliwie w momencie podjęcia tej opieki relacja niania-dziecko tworzy team, który MUSI nadawać na tych samych falach. (gdybyście chcieli, mam więcej takich rad, ale zagalopowałam się i nie o tym miał być post – chcecie poczytać coś konkretniejszego w tym zakresie?) 

Podjęłam tę pracę w lutym, zgadzając się na codzienne spędzanie czasu z 2-letnią M. i doraźną opiekę nad 5-letnią Z. w przypadku, gdyby musiała zostać w domu (na co dzień chodziła do przedszkola). Teoretycznie pracowałam w godzinach od 7 do 17-19, kiedy wracali rodzice.

W praktyce wyglądało to tak, że z pięciu dni „przedszkolnych” Z. chodziła do niego góra dwa-trzy, pozostałe spędzając w domu, choć chora nie była. Jednego dnia bolał ją brzuch, kiedy mama próbowała ją obudzić, drugiego głowa, trzeciego się nie wyspała. Maksymalnym czasem jej spania przez te ponad pół roku była godzina po wyjściu rodziców, ale to zdarzyło się raz. W większości nie zdążyli pewnie wsiąść do samochodu, a cała i zdrowa Z. zaczynała rajd po ich m-4 krzycząc w niebogłosy. 

Nie wspomniałam o jednej rzeczy z etapu „rozmowy kwalifikacyjnej” (wydaje mi się to określenie nieadekwatne do charakteru pracy, ale już zostawmy). Podczas pierwszego spotkania rodzice ostrzegali mnie, że o ile Z. jest dzieckiem z aureolką, które nie sprawia absolutnie żadnych problemów wychowawczych, o tyle M. ma tendencję do skakania po meblach, uciekania, gryzienia, pyskowania i wybuchów histerii. Uznałam, że jeśli potrafią być na tyle szczerzy w tym co mówią w przypadku młodszego dziecka, w przypadku starszego też byli. Dziś się na to zaśmiewam. 

Z. pokazała różki bardzo szybko. Ostatecznie też stała się powodem, dla którego ze łzami w oczach opuszczałam ich mieszkanie czując uczucie porażki, dla którego prosiłam wielokrotnie o zamontowanie w domu kamer (których podobno opiekunki nie lubią) i czynnikiem, który przywołał na myśl pierwsze myśli o rezygnacji z tej pracy. I tym, dlaczego zaczęłam stawiać warunki. Ale to nie ma być historia jednej Z. 

Jednak o ile decydując się na podjęcie tej pracy zaakceptowałam niesforną 2-latkę, o tyle 5-letnie dziecko ma już więcej świadomości swoich zachowań i te kształtowane na przestrzeni wcześniejszych lat, z wcześniejszą opiekunką, ciężej jest wyplenić. Ja wiem, wiem - to tylko dziecko, może nie powinnam tak mówić, powinnam rozmawiać, słuchać, próbować zrozumieć. I próbowała przecież, bardzo długo. Poruszałam temat jej zachowania w rozmowie w rodzicami wielokrotnie, problem polegał na tym, że chodzące przy nich jak w zegarku dziecko potrafiło zmienić się o 180 stopni, kiedy ich nie było, a później - znów - kiedy zbliżał się czas ich powrotu do domu – więc mi nie wierzyli. O ile Z. czuła respekt do starszych, o tyle przy mnie, swoim bracie czy innych mamach/nianiach na placach zabaw wychodził z niej mały diabełek wcielony. Wierzcie mi, że gdyby ktoś mi opowiadał takie historie o moim dziecku, które przy mnie zachowuje się kompletnie inaczej, mnie też byłoby ciężko w to uwierzyć. Z jednej strony czara tej goryczy i mojej cierpliwości w pewnej rozmowie (bez dzieci oczywiście) się przelała, z drugiej wciąż nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. Sądzę, że nie do końca.


O ile z Z. współpraca była ciężka od początku do końca, o tyle czas spędzony z M., do której przecież tam poszłam, to jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu. Stworzyłyśmy więź, która po upływie stosunkowo długiego czasu (a na pewno dla Niej), wciąż mnie wzrusza i – zwłaszcza kiedy robi się ciepło – sprawia, że bardzo za nią tęsknię. Wciąż mam kilka zdjęć, do których lubię wracać i myślę, że mimo całego „wysiłku” (przyjemności!) włożonej w nauczenie jej wielu rzeczy, to ona nauczyła mnie więcej niż ja kiedykolwiek byłabym w stanie dać jej.

I to właśnie te wszystkie cudowne – nie gorycz złych z jej siostrą – momenty sprawiają, że nie pozwoliłabym żadnej kobiecie (czy mężczyźnie, nie generalizujmy) wejść do mojego życia w takim stopniu, do życia mojego dziecka. 

Pojawiłam się w ich domu, kiedy M. uczyła się mówić, korzystać z toalety, dzielić z innymi dziećmi przestrzenią placu zabaw, zabawkami i porozumiewać – na swój sposób – z każdą osobą, z którą miała wtedy do czynienia. Moje spędzanie z nią dziesięciu godzin dziennie sprawiło, że przestałam zwracać uwagę na wszelkie ee, yy, uu, a zaczęłam dostrzegać w tym słowa, których spośród półgodzinnych opowieści po powrocie rodziców nie rozumiała jej mama, a które u mnie wywoływały uśmiech na twarzy spowodowany jej sposobem pojmowania tego, co przeżyłyśmy wspólnie, każda na swój sposób. Nigdy nie wtrąciłam się do tej rozmowy świadoma, że to ich, nie mój czas. Do czasu, kiedy mama zapytała mnie: o co jej chodzi. Wiecie, ten smutek w oczach było widać bez względu na to, jak bardzo nie chciała go pokazać. 

Przeżyłyśmy wspólnie niejedną gorączkę, zmianę nastroju, złość, płacz i zawód. Niejedną zabawę, która czegoś miała nauczyć, a spośród których najlepiej pamiętam naukę słów przy książkach, których tak bardzo nie lubiła, kiedy tam poszłam, a bez których nie chciała się ruszyć, kiedy odchodziłam. Pamiętam kiedy się bała i wtulała w największym zaufaniu, kiedy przytulała się każdego poniedziałkowego ranka, bo „skniła” przez weekend i kiedy siadała na parapecie machając mi, dopóki tylko jej brązowe oczka mogły mnie jeszcze widzieć… 

Myślę, że to zasypianie, kiedy dziecko trzyma za rękę, kiedy wtula się w dorosłego będąc chorym, kiedy ufa mu na tyle, by uciekać w ramiona, gdy tylko czegoś się wystraszy… Myślę, że to są rzeczy przeznaczone dla rodziców. Że ich obowiązki domowe, zawodowe i życiowe w każdym innym aspekcie nie powinny być na korzyść nikogo innego, kto – poniekąd przecież – wchodzi w rolę rodziców. A opiekunka zawsze w nią wejdzie, choćby mocno starała się być tylko ciocią. Jest ciocią, która niejednokrotnie spędza z dzieckiem większą część dnia, niezależnie od tego czy rodzice wracają do domu o 19 czy 16 – dla dziecka to jest większość jego dnia. Dla mamy, która poza pracą sprząta, gotuje, robi zakupy i miliony rzeczy poza zabawą z dzieckiem, pozostaje tego czasu na tyle niewiele, że pierwsze nieudolnie wypowiadane słowa zawsze będzie rozumiała opiekunka.

I chociaż w placówkach wychowawczych – żłobkach, przedszkolach, domach malucha – dzieci wcale nie spędzają przecież mniej czasu, to dwie opiekunki na dwadzieścia pięcioro dzieci (czy nawet piątkę) uniemożliwiają jednak stworzenie tej pół-rodzicielskiej więzi. Abstrahując w ogóle od tematu tego, że dzieci lepiej rozwijają się przebywając wśród rówieśników i tak dalej, bo to argumenty powszechnie znane i o tym dyskutować nie trzeba. Na dobrą sprawę wydaje mi się, że jeśli dziecko musi z kimś siedzieć w domu i do tego żłobka/przedszkola/dowolnego innego nie idzie – to może warto zatrudnić „babcię”, lepiej niż „ciocię”, która w przypadku spędzania z dzieckiem 90% czasu jego dnia może kiedyś, podobnie jak ja – choć w moim przypadku było to jakieś przejęzyczenie, które bardzo długo później przerabiałyśmy – w swoim kierunku usłyszeć słowo „mama”.

Mamusie – naprawdę Wam tego nie życzę.

I chociaż niezmiennie będę już chyba uważać, że czas z M. to naprawdę cudowny czas („wyrzuciłam” Z. z tego okresu na tyle, żeby nie skupiać się na tej goryczy) to uważam, że ta niesamowita więź, jaka się wtedy zrodziła sprawiła, że mając dziecko rok temu, dziś czy za 10 lat – z jednej strony chciałabym, żeby w całym tym „byciu moim” było w dużym stopniu jak M., a z drugiej jestem pewna, zawsze chyba będę – że choćbym z różnych względów miała trzymiesięczną Istotkę oddać w ręce tych „nieczułych i obojętnych na płacz dziecka” opiekunek w żłobku (ustalmy, że to kwestia znalezienia dobrej, odpowiedzialnej placówki) to wolałabym to niż stracić tę intymność, którą dziecko buduje z osobą, którą widzi najczęściej, najwięcej i która w każdej minucie będzie dla niego w 100%, nie mając – w porównaniu do rodziców – innych obowiązków w domu.  


You May Also Like

0 komentarze