Nie jestem do końca pewna, czy już Wam o tym wspomniałam,
ale byłam kiedyś opiekunką do dziecka. Spędziłam ponad pół roku z dwoma
dziewczynkami, których wspomnienie każdorazowo utwierdza mnie w przekonaniu, że
gdybym miała być kiedyś mamą (to „gdybym miała być…” to temat na bardzo długi
monolog, który kiedyś też tutaj wygłoszę) to NIGDY nie zatrudnię opiekunki. I
każdej mamie w moim otoczeniu zawsze będę to odradzać. Ale od początku.
Miałam taki okres w życiu, który z resztą przechodzi
przecież każdy, że poszukiwałam pracy. Z jednej strony – jakiejkolwiek, byle
płatnej, ale z drugiej chciałam znaleźć coś, co w jakiś sposób pozwoli rozwinąć
mi moje zainteresowania, a może i spełnić – w choćby minimalnym stopniu –
marzenie o pracy z dziećmi. Abstrahując od stażu w przedszkolu, który też
dostałam, ale to później, trafiłam na kilka ogłoszeń o opiece do dzieci.
Napisałam, dostałam odpowiedź, poszłam na rozmowę, która wcale nie należała do
przyjemnych i… no właśnie, jak to wygląda, czego nie robić i dlaczego to straszne
przeżycie?
Z punktu widzenia kobiety – która, de facto, choć nie
wyobraża sobie siebie jako matki to naprawdę uwielbia dzieci – „oddanie”
dziecka w cudze ręce wydaje mi się jedną z najgorszych rzeczy, jakie na etapie
wychowania swoich pociech robią rodzice. Fajnie się siedzi z dzieckiem w domu,
a po tym okresie jeszcze fajniej wraca się do pracy, ale przychodzi moment
zadawania sobie pytania: co z tym Maluchem – i odpowiedzi są zawsze dwie (albo
trzy, kiedy może zająć się nim babcia): przedszkole/żłobek czy niania. Ja Wam
mówię z ręką na sercu – choćby dziecko miało chorować i więcej być w domu niż
poza nim: stosowna do wieku placówka.
Poszłam na tę rozmowę zimą. Dwie dziewczynki w wieku 2 i 5
lat, 17-letni syn i rodzice tych małych, z którymi od razu przeszliśmy na „ty”.
Krótki wywiad dotyczący mojego doświadczenia z dziećmi, dlaczego chcę podjąć
taką pracę, co robiłam w życiu poza tym, jak widzę swoją przyszłość, czym się
interesuję (uważam, że każde z tych pytań jest naprawdę ważne!), jakich zarobków
oczekuję i czy mam jakieś pytania. W chwili, w których tych pytań nie ma,
powinnam Wam się – rodzice – zapalić czerwona lampka. Pewnie, że mam! W końcu
mam się zająć Waszym dzieckiem, żywą istotą, w dodatku nie do końca jeszcze
świadomą świata, którego wspólnie mamy się uczyć.
Myślę, że najważniejszym z pytań potencjalnej opiekunki
powinno być: co możecie mi Państwo powiedzieć o swoich dzieciach. Lub jednym
dziecku. Im więcej tych informacji, tym większe pole do podjęcia świadomej
decyzji czy na pewno chcemy (my – opiekunki) podjąć się pracy z dzieckiem i czy
chcecie (Wy – rodzice), aby to właśnie ta osoba tej pracy się podjęła. Ustalmy,
że doświadczenie w opiece czy nawet kwalifikacje zawodowe ku temu, by z dziećmi
pracować, nie stworzą zgranego zespołu, a niewątpliwie w momencie podjęcia tej
opieki relacja niania-dziecko tworzy team, który MUSI nadawać na tych samych
falach. (gdybyście chcieli, mam więcej takich rad, ale zagalopowałam się i nie
o tym miał być post – chcecie poczytać coś konkretniejszego w tym zakresie?)
Podjęłam tę pracę w lutym, zgadzając się na
codzienne spędzanie czasu z 2-letnią M. i doraźną opiekę nad 5-letnią Z. w
przypadku, gdyby musiała zostać w domu (na co dzień chodziła do przedszkola).
Teoretycznie pracowałam w godzinach od 7 do 17-19, kiedy wracali rodzice.
W praktyce wyglądało to tak, że z pięciu dni
„przedszkolnych” Z. chodziła do niego góra dwa-trzy, pozostałe spędzając w
domu, choć chora nie była. Jednego dnia bolał ją brzuch, kiedy mama próbowała
ją obudzić, drugiego głowa, trzeciego się nie wyspała. Maksymalnym czasem jej
spania przez te ponad pół roku była godzina po wyjściu rodziców, ale to
zdarzyło się raz. W większości nie zdążyli pewnie wsiąść do samochodu, a cała i
zdrowa Z. zaczynała rajd po ich m-4 krzycząc w niebogłosy.
Nie wspomniałam o jednej rzeczy z etapu „rozmowy
kwalifikacyjnej” (wydaje mi się to określenie nieadekwatne do charakteru pracy,
ale już zostawmy). Podczas pierwszego spotkania rodzice ostrzegali mnie, że o
ile Z. jest dzieckiem z aureolką, które nie sprawia absolutnie żadnych
problemów wychowawczych, o tyle M. ma tendencję do skakania po meblach,
uciekania, gryzienia, pyskowania i wybuchów histerii. Uznałam, że jeśli
potrafią być na tyle szczerzy w tym co mówią w przypadku młodszego dziecka, w
przypadku starszego też byli. Dziś się na to zaśmiewam.
Z. pokazała różki bardzo szybko. Ostatecznie też stała się
powodem, dla którego ze łzami w oczach opuszczałam ich mieszkanie czując
uczucie porażki, dla którego prosiłam wielokrotnie o zamontowanie w domu kamer
(których podobno opiekunki nie lubią) i czynnikiem, który przywołał na myśl
pierwsze myśli o rezygnacji z tej pracy. I tym, dlaczego zaczęłam stawiać
warunki. Ale to nie ma być historia jednej Z.
Jednak o ile decydując się na podjęcie tej pracy
zaakceptowałam niesforną 2-latkę, o tyle 5-letnie dziecko ma już więcej
świadomości swoich zachowań i te kształtowane na przestrzeni wcześniejszych
lat, z wcześniejszą opiekunką, ciężej jest wyplenić. Ja wiem, wiem - to tylko dziecko, może nie powinnam tak mówić, powinnam rozmawiać, słuchać, próbować zrozumieć. I próbowała przecież, bardzo długo. Poruszałam temat jej
zachowania w rozmowie w rodzicami wielokrotnie, problem polegał na tym, że
chodzące przy nich jak w zegarku dziecko potrafiło zmienić się o 180 stopni,
kiedy ich nie było, a później - znów - kiedy zbliżał się czas ich powrotu do domu – więc mi nie wierzyli. O ile Z.
czuła respekt do starszych, o tyle przy mnie, swoim bracie czy innych
mamach/nianiach na placach zabaw wychodził z niej mały diabełek wcielony. Wierzcie mi,
że gdyby ktoś mi opowiadał takie historie o moim dziecku, które przy mnie
zachowuje się kompletnie inaczej, mnie też byłoby ciężko w to uwierzyć. Z
jednej strony czara tej goryczy i mojej cierpliwości w pewnej rozmowie (bez
dzieci oczywiście) się przelała, z drugiej wciąż nie jestem pewna,
czy mi uwierzyli. Sądzę, że nie do końca.
O ile z Z. współpraca była ciężka od początku do końca, o
tyle czas spędzony z M., do której przecież tam poszłam, to jeden z
najpiękniejszych okresów w moim życiu. Stworzyłyśmy więź, która po upływie
stosunkowo długiego czasu (a na pewno dla Niej), wciąż mnie wzrusza i – zwłaszcza
kiedy robi się ciepło – sprawia, że bardzo za nią tęsknię. Wciąż mam kilka
zdjęć, do których lubię wracać i myślę, że mimo całego „wysiłku”
(przyjemności!) włożonej w nauczenie jej wielu rzeczy, to ona nauczyła mnie
więcej niż ja kiedykolwiek byłabym w stanie dać jej.
I to właśnie te wszystkie cudowne – nie gorycz złych z jej
siostrą – momenty sprawiają, że nie pozwoliłabym żadnej kobiecie (czy
mężczyźnie, nie generalizujmy) wejść do mojego życia w takim stopniu, do życia
mojego dziecka.
Pojawiłam się w ich domu, kiedy M. uczyła się mówić,
korzystać z toalety, dzielić z innymi dziećmi przestrzenią placu zabaw,
zabawkami i porozumiewać – na swój sposób – z każdą osobą, z którą miała wtedy
do czynienia. Moje spędzanie z nią dziesięciu godzin dziennie sprawiło, że
przestałam zwracać uwagę na wszelkie ee, yy, uu, a zaczęłam dostrzegać w tym
słowa, których spośród półgodzinnych opowieści po powrocie rodziców nie
rozumiała jej mama, a które u mnie wywoływały uśmiech na twarzy spowodowany jej
sposobem pojmowania tego, co przeżyłyśmy wspólnie, każda na swój sposób. Nigdy
nie wtrąciłam się do tej rozmowy świadoma, że to ich, nie mój czas. Do czasu,
kiedy mama zapytała mnie: o co jej chodzi. Wiecie, ten smutek w oczach było
widać bez względu na to, jak bardzo nie chciała go pokazać.
Przeżyłyśmy wspólnie niejedną gorączkę, zmianę nastroju,
złość, płacz i zawód. Niejedną zabawę, która czegoś miała nauczyć, a spośród
których najlepiej pamiętam naukę słów przy książkach, których tak bardzo nie
lubiła, kiedy tam poszłam, a bez których nie chciała się ruszyć, kiedy
odchodziłam. Pamiętam kiedy się bała i wtulała w największym zaufaniu, kiedy
przytulała się każdego poniedziałkowego ranka, bo „skniła” przez weekend i
kiedy siadała na parapecie machając mi, dopóki tylko jej brązowe oczka mogły
mnie jeszcze widzieć…
Myślę, że to zasypianie, kiedy dziecko trzyma za rękę, kiedy
wtula się w dorosłego będąc chorym, kiedy ufa mu na tyle, by uciekać w ramiona,
gdy tylko czegoś się wystraszy… Myślę, że to są rzeczy przeznaczone dla rodziców.
Że ich obowiązki domowe, zawodowe i życiowe w każdym innym aspekcie nie powinny
być na korzyść nikogo innego, kto – poniekąd przecież – wchodzi w rolę
rodziców. A opiekunka zawsze w nią wejdzie, choćby mocno starała się być tylko
ciocią. Jest ciocią, która niejednokrotnie spędza z dzieckiem większą część
dnia, niezależnie od tego czy rodzice wracają do domu o 19 czy 16 – dla dziecka
to jest większość jego dnia. Dla mamy, która poza pracą sprząta, gotuje, robi
zakupy i miliony rzeczy poza zabawą z dzieckiem, pozostaje tego czasu na tyle
niewiele, że pierwsze nieudolnie wypowiadane słowa zawsze będzie rozumiała
opiekunka.
I chociaż w placówkach wychowawczych – żłobkach,
przedszkolach, domach malucha – dzieci wcale nie spędzają przecież mniej czasu,
to dwie opiekunki na dwadzieścia pięcioro dzieci (czy nawet piątkę)
uniemożliwiają jednak stworzenie tej pół-rodzicielskiej więzi. Abstrahując w
ogóle od tematu tego, że dzieci lepiej rozwijają się przebywając wśród
rówieśników i tak dalej, bo to argumenty powszechnie znane i o tym dyskutować
nie trzeba. Na dobrą sprawę wydaje mi się, że jeśli dziecko musi z kimś
siedzieć w domu i do tego żłobka/przedszkola/dowolnego innego nie idzie – to
może warto zatrudnić „babcię”, lepiej niż „ciocię”, która w przypadku spędzania z
dzieckiem 90% czasu jego dnia może kiedyś, podobnie jak ja – choć w moim
przypadku było to jakieś przejęzyczenie, które bardzo długo później
przerabiałyśmy – w swoim kierunku usłyszeć słowo „mama”.
Mamusie – naprawdę Wam tego nie życzę.
I chociaż niezmiennie będę już chyba uważać, że czas z M. to
naprawdę cudowny czas („wyrzuciłam” Z. z tego okresu na tyle, żeby nie skupiać
się na tej goryczy) to uważam, że ta niesamowita więź, jaka się wtedy zrodziła
sprawiła, że mając dziecko rok temu, dziś czy za 10 lat – z jednej strony
chciałabym, żeby w całym tym „byciu moim” było w dużym stopniu jak M., a z
drugiej jestem pewna, zawsze chyba będę – że choćbym z różnych względów miała
trzymiesięczną Istotkę oddać w ręce tych „nieczułych i obojętnych na płacz
dziecka” opiekunek w żłobku (ustalmy, że to kwestia znalezienia dobrej,
odpowiedzialnej placówki) to wolałabym to niż stracić tę intymność, którą
dziecko buduje z osobą, którą widzi najczęściej, najwięcej i która w każdej
minucie będzie dla niego w 100%, nie mając – w porównaniu do rodziców – innych
obowiązków w domu.
0 komentarze