facebook google instagram
Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Home
  • baby
  • BOOKS / MOVIES
  • Beauty / Fashion
  • Life Style
  • About
  • Contact
  • COOPERATION

Zimne kawy. Tworzone z myślą o kobietach.

 
Cześć!

Jakiś czas temu pytałam na instagramie, o czym chcielibyście poczytać i bardzo mnie cieszy, że wybraliście pogaduchy, takie - ot - do kawy :) 

Przy okazji zdradzania Wam kilku faktów na swój temat wspomniałam, że mam w sobie coś z pedantki. To na dokładkę dziś się przyznam, że poza pedantyzmem jest coś jeszcze - lubię planować. I gdzieś tam w styczniu, kiedy poczynałyśmy z Kasią pewne plany co do bloga, wpisałam sobie post, o którym trochę zapomniałam, a który w ubiegłym tygodniu ponownie zaczął krążyć mi po głowie. Tytuł już pewnie widzieliście, ale - by stało się za dość - powtórzę raz jeszcze: dziś będzie o tym, co ostatnio popularne, a co u mnie wywołuje reakcję alergiczną - coachach, mentorach i innego rodzaju mówcach motywacyjnych. 

Nie powiem, że jestem w temacie, choć prawdę mówiąc - od pewnego czasu - owszem. Kolejnym z faktów o mnie było to, że odkąd tylko pamiętam chciałam być psychologiem, a co za tym idzie trochę nazbyt wcześnie zaczęłam czytać książki nie do końca przeznaczone dla czytelników w moim (ówczesnym) wieku. Na pewnym etapie swojego życia, z różnych powodów, postanowiłam pójść do psychologa (ostatecznie chodziłam do kilku)... głównie dlatego, że chciałam zobaczyć, jak mój wymarzony zawód wygląda "od kuchni". Trochę to przykre, że szukający zrozumienia i - poniekąd - mentora nastolatek słyszy wykute na studiach formułki. A jeszcze gorsze, jeśli czytał te same książki i jest w stanie przewidzieć kolejne słowa. Przy czym nie chcę tutaj ujmować psychologom, bo przecież nawet ja trafiłam na kogoś, z kim chciałam rozmawiać. Generalnie zmierzam do tego, że kilka (naście?) lat temu było bum na psychologów, dziś jest raczej na coatchów.



Mam w pracy znajomego, który w pewnym momencie zaczął interesować się szeroko pojętym mentoringiem, bardziej pod względem duchowym aniżeli czysto psychologicznym. Tym drugim, dla odmiany, mocno interesował się mój szef, który dwa lata temu skończył studia podyplomowe w tym zakresie i uskutecznia przyswojone na nich techniki na podległych mu pracownikach. Wierzcie mi na słowo, że to ciekawy i zabawny zabieg. Na szczęście jest szefem tego typu, z którym bardziej chodzi się na piwo niżeli kłania mu się w pas (co ma swoje plusy i minusy, jak każda inna postawa). Wracając do znajomego. Odkąd wylądowaliśmy w jednym pokoju codziennie słucham historii dotyczących ustawień hellingerowskich, które odnoszą się - a jakże - właśnie do psychologii i niczego innego jak zmiany podejścia. 

Nie umniejszając nikomu, kto się tym zajmuje - ustawieniami, psychologią czy jakimkolwiek innym mentoringiem w szerokim tego słowa pojęciu - swoje zdanie ma każdy. Nie będę też twierdzić, że to nie działa. Ba! Jestem wręcz pewna, że każda z tych rzeczy działa. W jakimś stopniu. Nie tyle na życie co na naszą psychikę właśnie, a jak mawiał klasyk - najważniejsze jest podejście. Jeśli masz złe, nastawiasz się na niepowodzenie, to szanse na pozytywne zakończenie spadają niemal do zera. Bo skoro i tak się nie uda, to zwyczajnie nie dajesz z siebie stu procent. 

Ale czy na pewno warto dawać z siebie 120? Z doświadczenia osoby pracującej swego czasu po szesnaście godzin dziennie, od rana do nocy, która poza pracą ledwo miała czas na spanie z pełnym przekonaniem powiem Wam, że nie warto. Nieważne w jakim zakresie i na jakim szczeblu swojego życia - prywatnym czy zawodowym. Nie sądzę też, wbrew maksymom powtarzanym przez wszystkich mówców motywacyjnych, że należy robić tylko te rzeczy, które sprawiają nam przyjemność i poświęcać im uwagę, bo w efekcie doprowadzi to do osiągnięcia przez nas sukcesu. Abstrahując już od kwestii związanym z rzeczami tak przyziemnymi jak mycie okien, podług, naczyń, samochodów, robienia zakupów czy chodzenia do pracy, której się nie lubi (o tym zaraz), które z całą pewnością wielu ludziom nie dają życiowej satysfakcji, a prowadzą jednak do zaspokojenia potrzeb tak błahych jak życie w czystości, bycia najedzonym i ubranym i - o zgrozo! - mieszkania gdzie indziej niż pod mostem to uważam, że robienie w życiu tylko tych rzeczy, które naprawdę sprawiają nam przyjemność, jest niemożliwe. Oczywiście, że czytałam w życiu jakąś książkę motywacyjną. Oglądam też czasem TEDx. Mało tego! Naprawdę go lubię. Niemniej jednak pracując przez pewien czas w miejscu, w którym dawałam z siebie 200%, na dzień dobry i dobranoc słuchając tego typu wykładów i głosząc filozofię mów dobrze albo nie mów wcale, po pół roku padłam na ryj. Najzwyczajniej w świecie. Po dwóch dniach wolnego, których w tamtym czasie niemal nie miewałam i spokój, który dało mi wtedy miejsce, do którego pojechałam - rzuciłam to w cholerę. I tylko ja wiem, jak wielkie poczucie straty temu towarzyszyło, ile z ówczesnym szefem wypaliliśmy wtedy papierosów, jak bardzo oboje próbowaliśmy wtedy nie płakać... I wiem, że zaraz za mną posypał się mój zespół, bo coś się wtedy stało, coś upadło. Masy pozytywów nie zostawia się z dnia na dzień mówiąc, że odchodzisz, bo wybierasz siebie. A to jedyne, co im wtedy powiedziałam. Do dziś, choć minęły niedawno czy miną niedługo trzy lata, jestem przekonana, że każde zamknięcie się w pięknej bańce i tworzenie wokół siebie imaginacji szczęśliwego życia doprowadzi do bolesnego zderzenia z rzeczywistością, która nie zawsze jest kolorowa. Która - mało tego! - ma prawo nie być kolorowa, a przybierać jedynie odcienie szarości. Niestety - choć ja uważam, że stety - nie rodzimy się w bajce, nie kroczymy tęczą. (wiem, zabrzmiało za słodko) 


Dlaczego mam alergię na gadki motywacyjne? Głównie chyba dlatego, że dobrych mówców jest niewielu. Słuchamy ludzi, którzy nie do końca potrafią się zabrać za to, co mają do zrobienia, kupujemy (my - ludzie) bilety na wykłady za kilkaset złotych, gdzie pełno jest obietnic zmiany dotychczasowego życia, wychodzimy z sali pełnej naładowanych pozytywami ludzi i... nic się nie dzieje. W pierwszej chwili jest złość na kogoś, w drugiej poczucie beznadziei. Bo przecież wiesz, czytałaś/eś, że komuś się udało. Przecież on/a mówił, że ktoś faktycznie zmienił swoje życie, jakiś inny mówca zaczynał od podobnego wykładu, znajomy znajomego znajomej rzucił pracę, której nie lubił i dziś sam jest sobie szefem w branży, którą poniekąd sam stworzył. I super, możliwe. Ale to nie kwestia biletu, który kupiłeś kilka tygodni temu ani tego, że każdego ranka powtarzasz sobie: jesteś super, dasz radę, kto jak nie Ty, nic Cię nie ogranicza, jesteś w stanie przenosić góry. To kwestia działania. Efekt nie tygodnia, dwóch czy pięciu, ale wielu miesięcy czy lat pracy. Nie każdy rzucając studia ma zagwarantowaną fortunę, bez względu na to ile w sieci artykułów o tym, że miliarderzy nie mają wykształcenia wyższego. Niektórzy, zaznaczmy. 

Skończyła mi się kawa, więc i post będę kończyć. Myślę sobie po tym wywodzie, że może powinnam powiedzieć, że mam alergię na ludzkie podejście do mówców motywacyjnych. Ale co się rzekło... 

Za to jestem ciekawa co myślicie na ten temat? Czytacie książki, chodzicie na prelekcje?

źródło zdjęć: grafika google.

maja 30, 2018 1 komentarze

Cześć! 
Dziś napiszę Wam o kosmetykach, których używamy przy naszych córkach. Może akurat się Wam przydadzą. Jest ich mało, bo skóra noworodka nie potrzebuje ich dużo. Prawda jest taka, że im mniej tym lepiej dla niej.

Do kąpieli używamy "łagodny płyn do mycia ciała i włosów 3w1" firmy Johnson`s. Płyn jest świetny, delikatny a w dodatku tworzy pianę - przy starszych maluchach idealny. 500 ml za około 13 zł.
Uwaga! Firma ta uczula wiele maluchów. U nas nic takiego się nie stało. W takich przypadkach polecam mydło dla maleństw za niecałe 2 zł bądź samą wodę, które również często używany. 
Jeżeli skóra noworodka jest bardzo sucha polecam EMOLIUM "Wash & Bath" emulsja do kąpieli dla skóry suchej i wrażliwej. 500ml około 35zł, ale warto! Nam po dwóch kąpielach problem ze suchą skórą Kariny znikł.


Po kąpieli używamy oliwki. Tu polecam te z firmy Johnson`s czy Nivea z serii Baby. Obie są świetne. Nivea jest mniejsza, ale ładniej pachnie. Koszt około 15 zł.


Moje maluchy są pulchne, przez co często odparza się im skóra. Do tego polecili nam puder bądź mąkę ziemniaczaną. My używamy puder z Nivea Baby. Mamy go od narodzin, a jest go nadal bardzo dużo. Bardzo wydajny! 100 g za 10 zł.


U maluchów, które noszą pampersy bardzo często zdarzają się odparzenia pupy. Nam zdarzyło się kilka razy. Położna przy pierwszych wizytach u Karoli poleciła nam dwie maści, które są świetne! Bardzo Wam polecam. Dostępne w każdej aptece za parę złotych. A działają bardzo dobrze i szybko, co jest ważne przy maleństwach. Nam położna poleciła używać ich na przemian raz Bepanthen a raz Clotrimazolum Hasco. Dodatkowo również posiadamy Neo-Tormentil. 


Gdy maluszek złapie katar polecamy używać wodę morską. DisneMar baby. Jest droga, bo 25 ml ponad 25 zł, ale warta tej ceny. Pomaga przy ściąganiu kataru aspiratorem. Z tego co mówiła położna jest bezpieczniejsza od soli fizjologicznej, ale jej również można używać. Jest dużo tańsza, bo około 50 gr za ampułkę. Sól fizjologiczna razem z wodą utlenioną przyda się Wam do nebulizatora. Jeżeli go nie posiadacie pewnie zaopatrzycie się w niego przy pierwszym katarze dziecka. Koszt od 80 zł do 300 zł. My mamy swój za około 120zl i drugi rok działa świetnie i pomaga dziewczyną czy nam samym przejść szybko przez chorobę. 


Jeżeli chodzi o maści na ząbki, to przeszliśmy przez wszystkie. Czy któraś działa lepiej? Na Karoli tego nie zauważyłam. Zobaczymy jak będzie u Kariny, która zęby ma przed sobą. Anaftin Baby wyróżnia się tym, że posiada aspirator do nakładania żelu na dziąsła. Koszt około 20 zł i ją Karola lubi najbardziej, bo chodzi i sama sobie smaruje i masuje. 


A Wy jakich kosmetyków używacie? Chętnie przetestujemy coś sprawdzonego. 

maja 25, 2018 1 komentarze

Jesteśmy społeczeństwem social mediów. Ludźmi żyjącymi online, którym dawno temu telefony przyrosły do ręki. Przyznaję - jestem uzależniona. Co w tym wszystkim najgorsze, od śmieci.

Oczywiście uważam, że wszystko jest dla ludzi. Internet to skarbnica wiedzy, którą można wykorzystać w naprawdę dobry sposób - wzbogacać wiedzę, poszerzać horyzonty, poznawać wartościowych ludzi (częściowo pisałam o tym tutaj - przy związkach - i tu - o przyjaźni). Ale kije mają to do siebie, że zawsze mają dwa końce - internet jest trochę jak to mrowisko, w którym te kije wywołują eksplozję śmiecio-treści, tak to nazwijmy. 

Trochę to tak jest, że jak nie ma kogoś w mediach to nie istnieje. Większość z nas korzysta z facebooka lub rzeczy jego podobnych - Twittera, Instagrama, Snapchata (wstawcie dowolne). Niektórzy ze wszystkich, niektórzy z jednego, o funkcjonowaniu innych nie wiedząc zbyt wiele, a jeszcze inni zaglądając choćby od czasu do czasu i... no właśnie, i co? 

 

Mamy - jako blog - swoje konto na Facebooku i Instagramie, mam też swoje prywatne, służące mi głównie do przeglądania treści, a niekoniecznie do ich publikowania, a co za tym idzie - napotykam codziennie dziesiątki, jak nie setki, zdjęć i postów obnażających prywatność. Pewnie, że to wybór każdego z nas co, ile i jak często publikuje elementy swojego życia w sieci i naprawdę chciałabym wierzyć, że robimy to świadomie, ale jestem głęboko przekonana, że nie wszyscy i nie zawsze. 

Abstrahując jednak od tego wszystkiego, co miało być jedynie wstępem, a jak zwykle wyszło za długie (tak już chyba mam) to chciałam zwrócić uwagę na coś innego. Mianowicie na to, że w ferworze social mediów i smartfonów stanowiących przedłużenie ręki ludzie przestali przeżywać pewne elementy swojego życia, a zaczęli je (tylko) pokazywać. 

Wydaje mi się, że to Wojciechowska u Jakóbiaka powiedziała ostatnio, że zamiast robić zdjęcia stara się zapamiętywać chwile. Podchwyciłam to zdanie jako że ja, wiele lat temu, uświadomiłam sobie, że chodzenie wszędzie z aparatem odbiera mi umiejętność przeżywania tego, co się wokół mnie dzieje. Kilka miesięcy temu pomyślałam sobie, że to może być kwestia wieku, że zamiast panoramy wielkiego miasta, które przez minione kilkanaście lat stanowiło jedno z moich większych marzeń, dziś wolałabym mały domek z ogródkiem i krowę w polu tuż za nim, kiedy na tarasie będę mogła w spokoju wypić kawę, choćby miała ona być zimna. Im więcej czasu spędzam ostatnio w trasie lub zwyczajnie poza domem, na spacerach, rowerze czy siedząc na wilgotnej trawie nad wodą, choć wcale nie jest ciepło, to myślę sobie, że opcja góralskiej chatki za miastem niczym Judyta w Nigdy w życiu to coś, w czym dużo bardziej bym się odnalazła. To wcale nie zmienia tego, że kocham tamto miasto tak samo mocno i chciałabym do niego wracać, do tej panoramy, do spacerów wielojęzycznymi ulicami i wszystkich tych elementów, których ludzie w nim nienawidzą. Zaczęłam po prostu dostrzegać, że życie to coś więcej. Więcej niż coś, czym można pochwalić się w sieci. 

Dlatego też, choć podczas ostatniej wizyty nad morzem trochę to złamałam, przestałam robić zdjęcia na wyjazdach. Pewnie, jedno czy dwa. Nic mnie jednak nie... hm, denerwuje? Czy może bardziej zasmuca? W każdym razie - w pewnym stopniu - rozczarowuje mnie widok ludzi (nie tylko młodych!) patrzących przed siebie przez ekran. Telefonu czy aparatu. Może, żeby opublikować to w sieci, a może po to, by jedynie zachować to dla siebie. Niemniej jednak wciąż mam wrażenie, że nie zapamiętujących tego, na co zdecydowali się wziąć udział. 

źródło: grafika google

Byłam wczoraj na kolejnym koncercie, na którym przez las rąk z telefonami nie było widać sceny. Z jednej strony ludzie śpiewają wspólnie z artystami, z drugiej do końca ich nie widzą. Osobiście wolę się mocno pogimnastykować, żeby tego artystę zobaczyć "na żywo" niż patrzeć w telebim, a tym bardziej obserwować wszystko przez story, którym od razu dzielę się ze światem. Wystarczy mi, że stojąca za mną pani relacjonowała wszystko live, a przekonana jestem, że poza tym, że nie było słuchać muzyki, to jej komentarzy już na pewno nie. Przynajmniej nie na tym filmiku, bo w mojej głowie owszem. 

Bywam w miejscach typowo turystycznych, zarówno w mojej okolicy jak i gdzieś dalej, w Polsce. Pewnie, że robię te zdjęcia. Kilka, głównie dla samej siebie. Niestety zauważyłam też, również po swoich znajomych, że o ile ktoś ich nie drukuje i nie składa klasycznych, papierowych albumów, do tego się po prostu nie wraca. Trzymamy na dysku rzeczy, o których po następnych podróżach się zapomina, zamiast starać się samemu je zapamiętać, zobaczyć takimi, jakimi były naprawdę. Nagrywamy je na nośniki cd, które nawet jeśli nie zaginą to za kilka lat nowe sprzęty całkowicie uniemożliwią nam ich odtworzenie, podobnie jak dziś bywa z kasetami VHS. Oczywiście, że pięknie jest to wszystko mieć. Ale jeszcze piękniej móc to zapamiętać. 

Naprawdę uważam, że wszystko jest dla ludzi. Ostatnio przy okazji rozmowy o prezentach komunijnych wspomnieliśmy ze znajomymi analogowe aparaty. A konkretniej to, że ograniczenie w postaci iluś slajdów na kliszy pozwalało ludziom zachować pewien umiar, nauczyć się selekcjonować, dało szansę nacieszyć się tym, co mamy przed sobą, tuż obok. Nawet jeśli te kilka zrobionych zdjęć nie nadaje się do publikacji na insta to osobiście uważam, że one są o tyle piękne, że są nasze, najprawdziwsze, spontaniczne, jedyne, a nie wyselekcjonowane z tysięcy, których nikomu nie chce się później oglądać, bo pięćdziesiąt jest podobnych, tylko kąt nachylenia nie taki. 

Idzie lato, coraz więcej wyjazdów, coraz więcej zwiedzania, coraz więcej rzeczy wartych, by naprawdę je zobaczyć. Więc, proszę, patrzcie! Przeżywajcie, zapamiętujcie, ukochajcie wspomnienia i opowiadajcie o tym co się wydarzyło nie tyle pokazując, co opisując te chwile. A może z tych kilku(nastu) zdjęć uda Wam się stworzyć album, do którego naprawdę będziecie mogli wrócić, w kolejnych pięknych okolicznościach - domowych czy też niekoniecznie - przy kubku herbaty, dobrym winie, zimnej kawie? Życzę Wam przeżywania, offline. 

Przy okazji - Kasia pokazywała Wam pomysł na fotoksiążkę, do którego zawsze możecie się cofnąć, nie tylko przy okazji zbierania letnich wspomnień.  


maja 20, 2018 No komentarze
Cześć!
Dziś przychodzę do Was z recenzją produktów, które towarzyszą mi niezmiennie od co najmniej 5 lat. Mówię o szamponie do włosów oraz masce do włosów firmy Kallos. Kilka lat temu właśnie koleżanka fryzjerka mi je poleciła oraz uświadomiła mnie trochę o tym co robią z naszymi włosami produkty drogeryjne. Nie mówię, że każdy z nich jest zły. Ale niestety większość z nich niszczy nasze włosy, mimo obietnic producentów o tym jakie to nie są wspaniałe. Produkty Kallosa są produktami używanymi przez profesjonalistów w salonach fryzjerskich. Dlatego zdecydowała się im zaufać. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że naprawdę „robią robotę”. Moje włosy trochę przeszły przez swoje lata. Od rozjaśniania w domowym zaciszu po nakładanie kilku kolorów na raz. Od kilku lat jednak ufam tylko profesjonalistom i to im oddałam swoje włosy. Mimo wszystko nie odwiedzam ich co miesiąc, dlatego dbam o odpowiednią pielęgnację ich w domu. Dzięki temu moje włosy są wciąż zdrowe, lśniące i odżywione. Ostatnio rosną nawet jak szalone. 
Szampon do włosów Kallos (aktualnie Cherry, po zakończonym opakowaniu biorę zawsze inny rodzaj . Tak jak fryzjerzy radzą – nie przyzwyczajać włosów do tych samych produktów)
Co mówi nam producent? „Szampon o delikatnej teksturze do zużytych włosów. Doskonale czyści, a równocześnie dzięki zawartości witamin A-, B2-, B6- i C oraz aktywnym składnikom bogatego w minerały oleju pestek czereśni natychmiast nawilża suche, łamiąc się włókna włosów. Po zastosowaniu włosy stają się łatwe w obsłudze, odżywione, lśniące i aksamitne miękkie.”
I to by było na tyle, jeżeli chodzi o producenta. Na moich włosach naprawdę widać różnicę po użytkowaniu tego szamponu. Nigdy nie mam problemu z rozczesywaniem ich, są lśniące i odżywione. Ponadto pięknie delikatnie pachną. Jest to typowy zapach produktów fryzjerskich. Kolejnym plusem na pewno jest pojemność produktu - 1000ml. Największy minus to opakowanie, które nie posiada dozownika. Jak pisałam Wam wyżej używałam praktycznie wszystkich rodzajów, gdyż za każdym razem zmieniam produkt. Czy widzę różnice między nimi? Szczerze to nie. Dlatego też nie przykładam do tego kompletnie wagi. Wiem, że są przeznaczone do farbowanych oraz naturalnych. Do zdrowych czy bardzo zniszczonych. Wybór należy tylko i wyłącznie do Was.
A teraz mój numer jeden. Coś bez czego nie wyobrażam sobie mycia włosów. Maska do włosów! Co musimy wiedzieć przed? Maskę nakładamy na umyte włosy, nie częściej niż 2 razy w tygodniu oraz nie krócej niż na 5 minut.
Maska do włosów to taka zamknięta bomba odżywiania dla naszych włosów. Producent opisuje ją tak „Dzięki proteinom pozyskanym z mleka krem wspaniale nadaje się do każdego rodzaju włosów, pozostawiając je delikatne i odżywione. Doskonały do zregenerowania włosów osłabionych przez rozjaśnienie, farbowanie oraz trwałą ondulację. Optymalnie nawilżone oraz odżywione włosy. Zapewnia szybką i trwałą odbudowę osłabionych włosów. Regeneruje uszkodzenia struktury włosa, zapewnia połysk. Ułatwia rozczesywanie oraz układanie włosów. Doskonale zmiękcza, wygładza.” I moim zdaniem zostało powiedziane wszystko. Uwielbiam jej zapach. Najczęściej wracam do KALLOS Maska Do Włosów Crema al Latte 1000ml. Która pachnie obłędnie mlekiem kozim. Ponownie mamy jej aż 1000ml. Opakowanie znów jest największym minusem.

Produkty są dostępne stacjonarne w sieci drogerii „Hebe” oraz w Internecie. I uwaga! Cena waha się między 8zl a 16 zł. 

maja 15, 2018 No komentarze

Natknęłam się ostatnio na kilka opinii dotyczących aplikacji i serwisów umożliwiających czytanie książek w wersji elektronicznej. Mam nadzieję, że nie na wyrost pozwolę sobie z góry założyć, że znacie choć jeden (lub jedną), a pewnie i więcej z nich.

Tym razem jednak nie będę rozwodzić się nad wyższością (lub nie) książek papierowych nad elektronicznymi, a opowiem Wam o swojej przygodzie z aplikacją, która umożliwia nie tylko czytanie, ale również słuchanie książek - mianowicie o Storytel.

Dla tych, którzy nie wiedzą o czym mowa pozwolę sobie zacytować fragment z ich strony: 
Storytel to cyfrowa usługa abonamentowa, umożliwiająca streaming audiobooków na telefonach, tabletach i komputerach. Aby z niej skorzystać, należy zarejestrować się w serwisie Storytel i pobrać darmową aplikację (na platformy ios, Android i Windows Phone).

Mechanizm działania naszej usługi zbliżony jest do Spotify - użytkownik wnosi stała miesięczną opłatę i może słuchać audiobooków bez żadnych ograniczeń. Książki przesyłane są na jego urządzenia strumieniem w formacie mp3. Aby móc słuchać audiobooków będąc poza zasięgiem sieci, użytkownik może przechowywać książki w trybie offline.

Storytel dystrybuuje audiobooki wielu polskich i zagranicznych wydawców. Ich najnowsze audiobooki umieszczane są w naszym serwisie tak szybko, jak tylko to możliwe. 

Myślę od czego by zacząć... może od tego, że skuszona pozytywną opinią jednej z blogerek oraz darmową wersją próbną ostanowiłam spróbować. Zaledwie dzień wcześniej rozmawiałam z resztą ze znajomym o bezsensowności większości audycji radiowych, które powodują poczucie straty czasu spędzonego w samochodzie. (bo nawet wiadomości porządnych nie da się wysłuchać, o ile nie trafi się na ich główne wydania - bodajże o 7:00, 15:00 i 18:00. czyli biorąc pod uwagę drogę z/do pracy, są one za wcześnie/za późno) Mój znajomy słucha książek od dłuższego czasu. Godzina spędzona w aucie na słuchaniu sprawia, że jest o godzinę do przodu z literaturą, a nie nie-do-końca-śmiesznymi żartami spikerów. Czasem i więcej, bo kiedy coś szczególnie go zainteresuje, siedzi jeszcze w samochodzie pod domem ;) Jako że ja też spędzam w aucie tę minimum godzinę dziennie - mogłabym ten czas poświęcić na słuchanie - pomyślałam sobie i bach! trafiłam na recenzję Storytel w sieci, ściągnęłam, zaznajomiłam się mniej więcej o co chodzi i włączyłam pierwszą z książek...

I co było dalej? No, opowieść. Swoje pierwsze podejście do audiobooka miałam w liceum, przy okazji jakiejś lektury, której nie miałam pod ręką, a musiałam poznać jej treść na wczoraj. Skutecznie mnie ona uśpiła. Drugie podejście miałam do (o losie!) 50 twarzy Greya, czytanego przez Joannę Koroniewską. O ile jako aktorka może się sprawdzać, tak jako lektor (?) niekoniecznie. Generalnie chodzi mi o to, że czytamy - tak jak mówimy - każdy po swojemu. Inaczej akcentując, inaczej odczytując emocje bohaterów, o których jest mowa i inaczej... przeżywając dane fragmenty książek. A słuchanie (zwłaszcza beletrystyki) to swego rodzaju narzucanie nam "odczuwania" (i rozumienia) treści. Więc choćby najlepszą książkę lektor może popsuć. (albo naprawić, ale w tym doświadczenia nie mam)

Trafiłam na książkę, której tytułu nie zapamiętałam, czytaną dość beznamiętnym tonem i choć jej treść, kiedy myślę o niej teraz, może i była ciekawa... to nie skończyłam jej słuchać głównie przez to, że lektorka nijako nie zachęciła mnie do włączania tej aplikacji choćby przez tydzień. (a czas trwania tej powieści to 13 godz.) Dosłuchałam do mniej niż połowy i sięgnęłam po papierowe wydanie czegoś innego. Ależ tak! Miałam plan dosłuchać do końca! Ale subskrypcję anulowałam po kilkunastu dniach pewna, że nie będę płacić za możliwość słuchania czegoś, na czym na dobrą sprawę nawet nie potrafię się skupić. Przykro mi trochę, bo liczyłam na to, że wrócę do książek choćby w tej formie. (mam sześć pozycji na półce, które zaczęłam lub miałam zacząć... i tyle z tego, że "miałam")

Absolutnie jednak nie umniejszam za to aplikacji jako takiej - być może są jakieś jej zakątki, gdzie sprawa wygląda lepiej, ale ja do nich nie trafiłam i dość skutecznie zrezygnowałam ze zwiedzania po kilku niepowodzeniach.

O samej aplikacji jako takiej powiem tyle, że kluczem w opisie jest fragment mówiący o udostępnianiu użytkownikom szerokiej oferty audiobooków w języku polskim i angielskim oraz fakt, że jest to serwis zagraniczny. Nie znalazłam informacji o dacie rozpoczęcia działalności w naszym kraju, niemniej jednak podejrzewam, że jest to dość "świeży" temat, dlatego ilość polskich tytułów jest dość ograniczona. A tak szczerze mówiąc, to nie znalazłam prawie żadnej pozycji, której szukałam. I nie mówię tu nawet o nowościach. Pewnie, że możemy słuchać książek po angielsku, zachęcam do tego z resztą z całego serca, ale nie tego szukałam.

Podsumowując: serwisu nie polecam, ale odradzać też nie będę. Z całą jednak pewnością zapraszam Was na stronę internetową (klik), gdzie możecie samodzielnie wypróbować działanie aplikacji - 14 dniowa wersja próbna nic nie kosztuje, należy jedynie pamiętać o ewentualnym anulowaniu subskrypcji, jeżeli Wam się nie spodoba, gdyż zapisując się deklarujecie chęć subskrypcji, a nie "wypróbowania", aplikacja samoistnie nie wygaśnie, a pobierze środki z konta za okres kolejnego miesiąca. W końcu to, że mnie się nie podobało nie znaczy, że i Wam i nie będzie. :)

Wniosek mam z tego taki, że książka to książka - czy to w wersji papierowej, czy idąc z postępem czasu: elektroniczna - i należy ją jednak czytać. Odcinam się jednak od odpowiedzi na pytanie czy audiobooki można zaliczyć do czytania książek i pozostawiam je dla Was. Choć, gdybym miała się nie odcinać, powiedziałabym, że nie. Chętnie poczytam jakie jest Wasze zdanie. Próbowaliście tej formy "czytania"? :)

Źródło zdjęć: google
maja 10, 2018 No komentarze

Cześć, skoro dziś o imionach, to jestem Kasia. Wypadałoby się na początku przecież przedstawić. Ta gorsza w pisaniu, więc wybaczcie.
Jak to z tymi imionami bywa? Pewnie większość z Was ma swoje ulubione. Nie raz pewnie powtarzacie, że Wasza córka to będzie Klara a syn Ignacy. A co w momencie, gdy dowiadujecie się, że spodziewacie się maluszka? Nadal się tego trzymacie ? Powiem Wam szczerze, że razem z moim mężem marzyliśmy o Kubusiu. Tego imienia byliśmy pewni od zawsze tak naprawdę. Nawet, wtedy kiedy nie przeszło nam przez myśl bycie rodzicem. Bo Kuba to fajny, pomocny, uczciwy chłopak. A imię też fajne, najwyżej będą się czepiać czemu nie Jakub. Czemu właśnie Kuba a nie Jakub? Później pomyślałam sobie: a może kiedyś mi powie, że skoro imiona rodziców i nazwisko zaczynają się na K, to dlaczego w przypadku mojego imienia stało się inaczej? Taaak, to tylko i wyłącznie moja fanaberia. Większość ludzi przewraca oczami, a inni mówią ,,O, jak fajnie!".  Trzymając się teorii literki ,,K" trzeba było znaleźć imię dla dziewczynki, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazywały. Kornelia? Nie, wolę je przez C, poza tym chcę polskie. Klaudia? Jakoś nie lubię dziewczyn o tym imieniu. Lista imion żeńskich na tą literkę jest dość uboga. Na co mój Krzysztof wymyślił sobie Karolinę. Żebyście widzieli moją minę wtedy. Nie lubię tego imienia i koniec kropka! Temat ucichł. Aż do momentu, kiedy dowiedziałam się, że spodziewamy się córki pod koniec szóstego miesiąca. Co prawda od początku ciąży czułam, że to właśnie dziewczynka, ale nadzieja zawsze była na chłopca. Zaczęłam wtedy myśleć nad Klaudią. Długo wierzyłam w to imię. Dopóki ów tata nie zaczął mówić do brzuszka „Co robi Karolcia?” I tak codziennie oswajałam się z tym imieniem... Gdy malutka się urodziła i ją dostałam, byłam pewna w stu procentach, że to Karolina. Wystarczyło na nią spojrzeć i po prostu to imię do niej pasowało. Uwierzcie, że teraz jako dwulatka utwierdza nas w tym coraz to mocniej. Jak jest niegrzeczna zawsze wołamy ,,Karolina!", na co dzień to jednak Karola.
A jak było z drugą ciążą? W 13 tygodniu ciąży lekarz prowadzący powiedział, że widzi jakby chłopak, ale czy w 30 tygodniu się potwierdzi to nie wiadomo. Pamiętam jak dziś! Jak szłam z wizyty ucieszona do męża i córki, by powiedzieć, że wszystko jest dobrze i bardzo możliwe, że będzie nasz upragniony Kubuś. Jednak w 30 tygodniu okazało się, że jajniki góra i kolejna mała kobietka rośnie w moim brzuszku. I tu powstał problem. Ustało na Kindze. Gdzieś do 36 tygodnia była Kinga, której nie byłam wcale pewna. Spytałam męża o Karinę, przecież tak lubię te imię. Pamiętam jak w podstawówce marzyłam by się tak nazywać. Spodobało się. Rodzina do tej pory gada nam, że jesteśmy nienormalni z tymi imionami. Nie dość, że takie same to jeszcze jakieś cygańskie.. Ech, gadanie. Najważniejsze, że nam się podoba. Mam nadzieję, że dziewczyną również i nie będą miały nigdy z tego powodu przykrości.
Tak, mylą się nam dziewczyny, ale to chyba bardziej kwestia przyzwyczajenia a nie podobnych imion. Do Kariny mówię na razie Miniu. Nie wiem skąd mi się to wzięło, szczerze mówiąc. ;) Bardzo często za to słyszę od obcych ludzi, że pierwszy raz słyszą to imię i jest piękne, bo jest. A dziewczyny są podobne chociaż pod tym względem do siebie.
W ten sposób przekonałam się do imienia, którego nigdy nie lubiłam - Karolina. A stał się moją codziennością. Za to druga córka spełniła moje skryte marzenie o imieniu Karina.
Ja swoje imię zawsze lubiłam w wersji Kasi po prostu. Nienawidziłam, gdy ktoś do mnie mówił Kaśka. Teraz już do tego podchodzę na luzie. Katarzyną jestem oficjalnie, może i na starość.
A jak to u Was z imionami jest? Lubicie swoje? A może mieliście problem przy wyborze dla swojego dziecka?
ALL MÓWI

Śmiech mnie ogarnia ilekroć widzę w sieci te memy o treści "człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego jak wielu ludzi nienawidzi, dopóki nie musi wybrać imienia dla dziecka". Ale coś w tym jest.
Kobiety tak mają, z reguły, że nawet nie mając dziecka w drodze - ba! czasem nawet nie wiedząc czy chcą je rodzić - snują w głowie pewne plany dotyczące imion potomków, tak więc i ja - jako ta kobieta właśnie - jakieś swoje typy miałam. Większość z nich dziś już mi się nie podoba, ale to nawet nie w tym rzecz. W tym natomiast, że do kilku się zraziłam. I miałam taką koleżankę, nazwijmy ją X (zakładam, że trochę tych koleżanek X tu będzie), która przez bite osiem miesięcy mówiła do brzucha imieniem Y, a na dwa tygodnie przed planowaną datą porodu znienawidzona znajoma z czasów szkolnych dała to imię córce i piorun bombki strzelił, Y została Z, nie było dyskusji. Może to nawet trochę zabawne, ale każda z nas ma takie imię, do którego czuje wyjątkową niechęć i ono najczęściej wiążę się z jakąś osobą.
Więc kiedy moja druga koleżanka wczoraj się śmiała, że będę bawić Artura jako ciotka (choć Artura jeszcze w planach nie ma) to stwierdziłam, że Artura to na pewno nie. "Albo Laurę", dodała za chwilę i uznałam, że okej, Laurę mogę czasem bawić
źródło zdjęć : google, nasze prywatne. 
maja 05, 2018 No komentarze
Newer Posts
Older Posts


Jesteśmy tu dwie, na pozór skrajnie różne. W pewnym momencie postanowiłyśmy połączyć te dwa odmienne spojrzenia na życie i stworzyć miejsce, w którym będziemy mogły podzielić się myślami z kobietami na różnym etapie ich życia. Jeśli jesteś ciekaw jak to się zaczęło, zapraszamy do zakładki O nas u góry bloga.


Follow Us

Etykiety

  • LIFESTYLE
  • DZIECKO
  • BEAUTY / FASHION
  • BOOKS / MOVIES
Tekst i zdjęcia, jeśli nie podpisano inaczej, są naszą własnością. Nie wyrażamy zgody na kopiowanie i udostępnianie.

recent posts

Blog Archive

  • ►  2019 (5)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (1)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (1)
  • ▼  2018 (64)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (3)
    • ►  października (7)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (7)
    • ►  lipca (5)
    • ►  czerwca (6)
    • ▼  maja (6)
      • Alergia na gadki motywacyjne.
      • Pielęgnacja noworodka - gadżety rodzica.
      • Włącz się do życia
      • Pielęgnacja włosów - produkty firmy Kallos
      • Opowiedz mi tę historię, czyli moja przygoda z aud...
      • Jak wybrać imię dla dziecka?
    • ►  kwietnia (6)
    • ►  marca (7)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (1)
    • ►  lutego (1)
FOLLOW US @INSTAGRAM

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates