Czas na dziecko - część I
Powinnam chyba zacząć od dzień dobry.
Przychodzę do Was dzisiaj z dość nietypowym (i bardzo długim) postem
(właściwie pierwszą jego częścią), a na pewno bardzo osobistym i
"napchanym" przemyśleniami, które - mam nadzieję - zostaną zrozumiane,
zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że duża część z naszych czytelniczek to
mamy. Napisałam ten post bardzo dawno temu i ilekroć przychodzi mi
zajrzeć do wersji roboczych zastanawiam się, czy to dobry moment... aż w
końcu stwierdzam, że dobry moment nie istnieje, a ja chcę się z Wami podzielić pewnym, hm, spostrzeżeniem.
Być może stereotyp dotyczący kobiet jako kur domowych* minął,
niemniej jednak z pewnością nie bezpowrotnie i wciąż w pewnych kręgach
żyje przekonanie, że kobieta została stworzona do roli matki i żony - w
związku z czym wszelkiego rodzaju chęci kształcenia się czy rozwijania w
kwestii zawodowej powinna, o ile nie porzucić, to odsunąć na dalszy
plan i skupić się na domu i rodzinie. Zakładam, że każda z nas choć raz w
życiu usłyszała choć jeden komentarz sugerujący, że w kimś z naszego -
bliższego lub dalszego - otoczenie to przekonanie nie umarło.
Dla
przykładu: ja miałam takiego sąsiada. W moim okresie maturalnym chwalił
się wynikami (rok starszego ode mnie) wnuka w nauce, przepełniony dumą
ze studiującego na UJ-cie 20-latka. Jednocześnie dobitnie próbował
zasugerować mi, że kobiecie potrzebny jest chłop, nie matura. O
ile w przypadku starszego pana ten pogląd nie wydaje się tak absurdalny
(choć jego córka robi karierę i czasu na rodzinę nigdy nie miała zbyt
dużo), tak sama znam co najmniej dwóch mniej-więcej swoich równolatków z
podobnym przekonaniem.
W tamtym okresie pośmiałam się
razem z nim radośnie i puściłam tę uwagę mimo uszu, bo choćbym chciała
się z tym nawet zgodzić, to dziewiętnaście lat to nie był odpowiedni
moment na świadome planowanie zakładania rodziny już teraz. Choć
znam kilka dziewczyn, które (nie)świadomie zostały w tym okresie mamami i
niczego im nie ujmuję, bo sprawdzają się w tej roli.
Rzecz w tym, że nie każda kobieta chce być mamą. I również w tym, że do tego nie zawsze się dorasta. Większość nastolatek reagujących na dzieci z, powiedzmy, obrzydzeniem słyszy: dorośniesz, jeszcze Ci się odmieni, kiedyś zmienisz zdanie.
Załóżmy, że zgodzę się, że w większości przypadków faktycznie tak jest.
Kiedy minie okres szumnego przeżywania codzienności przychodzi moment
stabilizacji, gdzie o ile nawet nie zakłada się (od razu) rodziny, tak
przestają ludzi bawić imprezy sześć razy w tygodniu i umieranie siódmego
dnia, bo przecież kiedyś trzeba wytrzeźwieć czy, jeśli ktoś nie pije,
po prostu odpocząć. I sądzę, że do tego etapu też każdy z nas ma prawo, bo kiedyś wyszumieć się trzeba.
Jedni przechodzą ten okres buntu głośniej, inni ciszej, jeszcze innym
przesuwa się on nawet na okres trzydziestki. Znam też przypadki, kiedy w
wieku (około) pięćdziesięciu lat kobieta poczuła, że dzieci nie płaczą,
mąż nie zrzędzi, przyjaciółki są na podobny etapie, i zaczęła się bawić
dopiero wtedy. Nikogo nie zaniedbuje, stać ją na sześć urlopów w
roku... Czy jest dobry czas na tę (przeważnie) nastoletnią szumność? Przypisuje się ją okresowi lat -nastu, ale myślę, że to nie jest kwestia wieku a bardziej potrzeb, jakie się w nas rodzą.
Może z macierzyństwem jest podobnie. Ja fanką dzieci bardzo długo nie byłam. Mniej więcej do momentu, kiedy mój facet postanowił, że chce zostać ojcem, już teraz,
i zaczęliśmy się o to kłócić, aż w końcu doprowadziło nas to do
rozdroża, na którym obraliśmy oddzielne kierunki. On adoptował dziecko
swojej aktualnej żony, później przyszedł na świat ich syn. Ja mam pracę i
przekonanie, że do mojego etapu macierzyństwa, gdyby miał on kiedyś
nastąpić, droga jest jeszcze daleka. Koleżanek z podobnym przekonaniem
mam niewiele, znajomych - całkiem sporo. Jedną, która podjęła
najbardziej świadomą z możliwych mi do wyobrażania decyzji, że dzieci mieć nie będzie. W wieku jest takim, że jestem skłonna uwierzyć, że jej się już nie odmieni. Choć nie lubię mówić "nigdy".
Tyle, że różnica między nami jest spora i dość wyraźna - ona nie tyle
stroni od obecności dzieci, co zwyczajnie omija je szerokim łukiem; a ja
naprawdę je lubię.
Miałam w swoim życiu taki okres bycia opiekunką (o którym pisałam tutaj),
spędziłam ponad pół roku na placu zabaw z najcudowniejszą dziewczynką
pod słońcem, ucząc się mówić, bawić z dziećmi, śpiewając piosenki,
jeżdżąc na wycieczki, odkrywając w sobie kreatywność i ciepło, o którym nie miałam pojęcia, że istnieje.
Bo tak działają dzieci - nie tylko my, dorośli, je uczymy, ale również
uczymy się od nich. I wydaje mi się, że tak naprawdę te małe stworzenia
pokazują nam więcej niż my jesteśmy w stanie pokazać im. A na pewno
biorąc pod uwagę siłę tych "rzeczy" - wrażliwości, umiejętności
dostrzegania piękna w małych rzeczach, jawnej radości z pozornych
głupot, potrzeby bliskości, rodzinnego ciepła, zatrzymania się w
biegu... Nie będąc matką mogłabym wymieniać tak godzinami. Gdzie "nie będąc matką" to zwrot kluczowy, bo to Wam, Mamusie, przypisuje się dostrzeganie największej na świecie miłości w wyrazie twarzy Waszej śpiącej pociechy. Mnie
do dziś rozczula wspomnienie spokojnego oddechu mojej chrześnicy, kiedy
zasypiała przytulona po ogromnym płaczu trwającym pół wieczoru... i
otwierające się co chwilę oczy, sprawdzające, czy ktoś jest obok. Byłam.
Ręka do góry, Kobiety, która z Was spotkała się komentarzem odnośnie tego, że: nadszedł czas na dziecko. Bo wiek już taki, bo związek długi, bo stabilizacja finansowa, bo rodzice w wieku "na wnuki", bo... (wstaw dowolne z miliona przykładów) Ile z Was musiało tłumaczyć, że to jeszcze nie ten moment,
nie chcąc wymyślać zbyt wielu argumentów i często, dla świętego spokoju
bycia nie-zasypanym kolejnymi pytaniami, nie chcąc przedstawiać
prawdziwych powodów. Coraz częściej słyszę ostatnio z ust ciężarnych
kobiet jak wielkim faux pas jest pytanie młodych małżeństw/długoletnich
związków kiedy przyjdzie potomstwo. A liczba tych ciężarnych tuż obok rośnie jakby z tygodnia na tydzień.
Niestety, żyjemy w smutnych czasach, gdzie wiele par ma problem z
zajściem w ciąże, wiele przez długie lata stara się i modli o dziecko, a
wiele jest tak niestabilnych życiowo, że mimo ogromnych chęci
powiększenia rodziny, decyzję o nim odkłada coraz dalej, i dalej...
Niestabilnych - z sytuacją mieszkaniową, z pracą, a co za tym idzie,
finansami. Być może są związki, w których kobieta o dziecku marzy, a mąż
mówi "jeszcze nie teraz". A może odwrotnie. Zakładam też, że każdy z nas ma swoją listę priorytetów i jestem pewna, że każdy ma do niej prawo. Rodzina na tej liście może zajmować tak samo pierwsze jak i ostatnie miejsce, a nikt poza nami i naszym parterem nie ma prawda do negowania kolejności naszych celów i marzeń...
Czy w ogóle istnieje dobry czas na dziecko?
* szeroko pojętych; być może nieco nadużywam pojęcia
źródło zdjęć: grafika google
0 komentarze