Casey Watson - Chłopiec, którego nikt nie kochał ( + 18 )

by - października 12, 2018


Spóźniłam się z tym postem, ale musiałam zebrać myśli. Pomijając kwestię braku czasu... 


Jeśli mam być szczera, to chcę mi się rzygać. Tak po prostu i szczerze, w odruchu bezwarunkowym.

Justin jest pięciolatkiem, jego mama narkomanką, a młodsi bracia głodują. Głodują do tego stopnia, że pewnego dnia wchodząc do ich pokoju widzi obraz, który przesądza o dalszych losach całej rodziny - ci dwaj mali chłopcy zdjęli pieluchy i wyjadali ich zawartość, bo nic innego nie było. Więc ten biedny pięciolatek... podpalił dom i psa. Pod nieobecność matki, która i tak nie potrafiła się nimi zająć. Sprowadzając na siebie uwagę dorosłych, którzy dotąd pozostawali głusi i jakby ślepi na to, co dzieje się w ich domu.

Sześć lat później trafił do domu Casey Watson, tak zwanej opiekunki ostatniej szansy, która wraz z mężem postanowiła stworzyć dom zastępczy dla dzieci, z którymi "normalni" opiekunowie sobie nie radzili. Przez ta lata Justin trafiał do dwudziestu różnych miejsc - domów, rodzin i ośrodków - z których szybko był odsyłany dalej. Choć okazji do rozmowy i pomocy temu dziecku było mnóstwo, jego akta wciąż pozostawały puste, co dla rodziny Watsonów stanowiło nie lata trudność w "rozszyfrowaniu" powodów zachowania, z którym nikt do tej pory nie potrafił sobie poradzić.

Nie będę Wam opowiadać fabuły z kilku względów, choć możecie mi wierzyć, że chciałabym opowiedzieć o wszystkim, żeby zwyczajnie to z siebie wyrzucić.

Moje pierwsze spotkanie z Casey miało miejsce już jakiś czas temu, gdzie poznałam inne dziecko "przewijające" się przez jej dom, następne po Justinie. Choć zdecydowanie była to jedna z tego typu książek, która trochę mrozi krew w żyłach, to wywołała we mnie nieco inne uczucia wysuwające się na pierwszy plan - poza, oczywiście, niedowierzaniem i współczuciem dla krzywdy, jaką "matka" jest w stanie zrobić własnemu dziecku. Przede wszystkim, kolejny raz, czuję złość. Przy czym przy pierwszym spotkaniu byłam zła głównie na autorkę-opiekunkę za nieumiejętność udzielenia pomocy i niewystarczające starania - tutaj to ogólna złość na dorosłych, którzy przez bardzo długi czas nie zrobili NIC, żeby tej pomocy udzielić i pewnie gdyby nie rodzina Watsonów, dalej nic by nie zrobili.


"To takie przypadkowe i tragiczne, że dziecko rodzi się w warunkach, które tłumią w nim każdą najmniejszą iskrę potencjału. Przypadkowe i tragiczne, ale miałam nadzieję - do naprawienia, nawet jeśli wywabienie na światło dzienne tego prawdziwego dziecko, ukrytego w środku, to długie i zniechęcające zadanie."


Z tych kwestii przyziemnych, z fabułą niezwiązanych, a tyczących się samej w sobie książki jako tekstu spisanego i puszczonego do druku... Zacznijmy od tego, że brakuje w niej słów. Jest kilka zdań, z których momentami wynika "takie trochę nic", masło maślane, bo brakuje części, o przyimkach to już w ogóle nie wspominając. W pewnym momencie zaczęło mnie denerwować  określenie "dzieciak" w odniesieniu do tytułowego bohatera (bo i w pewnym momencie się pojawiło, na początku był "po prostu" Justinem lub chłopcem). Raz, że nie lubię tego słowa w odniesieniu do dzieci, bo wydaje mi się być lekceważącym a dwa, że ta książka ma 300 stron, z których można byłoby zrobić 200, gdyby skupić się na tym co faktycznie dzieje się w psychice Justina i osób w jego otoczeniu. Przy czym nie zrozumcie mnie źle. Nie męczyłam się czytając i nie uważam, żeby coś tam było mocno niepotrzebne, bo każde z słów w tej książce zamieszczonych tworzy historię tego Chłopca, którego nikt nie kochał. Rzecz w tym, że to historia roku, jaki spędził w ich domu... ale raczej przebłysków tego, co się działo. W większości opisane są sytuacje "przełomowe" - te dobre lub złe - co jest zrozumiałe, ale pomiędzy tym nic nie ma. Justin przyszedł do domu Watsonów mając 11 lat, ani się obejrzałam miał 12 urodziny, aż nagle Casey została babcią (a wydawało mi się, że minęło dużo czasu odkąd Justin z nimi zamieszkał zanim jej córka zaszła w ciążę).

Niemniej poza tymi rzeczami "nieistotnymi" to najważniejszy jest Justin. Zwłaszcza, że przecież ta historia wydarzyła się naprawdę... Dużo w niej opisów. Zarówno tych, które sprawiały, że robiło mi się niedobrze, tych wywołujących złość i łzy bezsilności (mojej, Casey, wcześniejszych opiekunów, pedagogów i opieki społecznej), ale też dużo nadziei. Może to ze względu na to, że to było ich "pierwsze dziecko" (nie pamiętam tego z późniejszych relacji tak dosadnie) i wydaje mi się, że było w niej coś... co mnie trochę złamało. Jak z resztą każda książka z tej serii, jestem przecież człowiekiem.

Źródło zdjęcia: grafika google

You May Also Like

0 komentarze