Alergia na gadki motywacyjne.

by - maja 30, 2018

 
Cześć!

Jakiś czas temu pytałam na instagramie, o czym chcielibyście poczytać i bardzo mnie cieszy, że wybraliście pogaduchy, takie - ot - do kawy :) 

Przy okazji zdradzania Wam kilku faktów na swój temat wspomniałam, że mam w sobie coś z pedantki. To na dokładkę dziś się przyznam, że poza pedantyzmem jest coś jeszcze - lubię planować. I gdzieś tam w styczniu, kiedy poczynałyśmy z Kasią pewne plany co do bloga, wpisałam sobie post, o którym trochę zapomniałam, a który w ubiegłym tygodniu ponownie zaczął krążyć mi po głowie. Tytuł już pewnie widzieliście, ale - by stało się za dość - powtórzę raz jeszcze: dziś będzie o tym, co ostatnio popularne, a co u mnie wywołuje reakcję alergiczną - coachach, mentorach i innego rodzaju mówcach motywacyjnych. 

Nie powiem, że jestem w temacie, choć prawdę mówiąc - od pewnego czasu - owszem. Kolejnym z faktów o mnie było to, że odkąd tylko pamiętam chciałam być psychologiem, a co za tym idzie trochę nazbyt wcześnie zaczęłam czytać książki nie do końca przeznaczone dla czytelników w moim (ówczesnym) wieku. Na pewnym etapie swojego życia, z różnych powodów, postanowiłam pójść do psychologa (ostatecznie chodziłam do kilku)... głównie dlatego, że chciałam zobaczyć, jak mój wymarzony zawód wygląda "od kuchni". Trochę to przykre, że szukający zrozumienia i - poniekąd - mentora nastolatek słyszy wykute na studiach formułki. A jeszcze gorsze, jeśli czytał te same książki i jest w stanie przewidzieć kolejne słowa. Przy czym nie chcę tutaj ujmować psychologom, bo przecież nawet ja trafiłam na kogoś, z kim chciałam rozmawiać. Generalnie zmierzam do tego, że kilka (naście?) lat temu było bum na psychologów, dziś jest raczej na coatchów.



Mam w pracy znajomego, który w pewnym momencie zaczął interesować się szeroko pojętym mentoringiem, bardziej pod względem duchowym aniżeli czysto psychologicznym. Tym drugim, dla odmiany, mocno interesował się mój szef, który dwa lata temu skończył studia podyplomowe w tym zakresie i uskutecznia przyswojone na nich techniki na podległych mu pracownikach. Wierzcie mi na słowo, że to ciekawy i zabawny zabieg. Na szczęście jest szefem tego typu, z którym bardziej chodzi się na piwo niżeli kłania mu się w pas (co ma swoje plusy i minusy, jak każda inna postawa). Wracając do znajomego. Odkąd wylądowaliśmy w jednym pokoju codziennie słucham historii dotyczących ustawień hellingerowskich, które odnoszą się - a jakże - właśnie do psychologii i niczego innego jak zmiany podejścia. 

Nie umniejszając nikomu, kto się tym zajmuje - ustawieniami, psychologią czy jakimkolwiek innym mentoringiem w szerokim tego słowa pojęciu - swoje zdanie ma każdy. Nie będę też twierdzić, że to nie działa. Ba! Jestem wręcz pewna, że każda z tych rzeczy działa. W jakimś stopniu. Nie tyle na życie co na naszą psychikę właśnie, a jak mawiał klasyk - najważniejsze jest podejście. Jeśli masz złe, nastawiasz się na niepowodzenie, to szanse na pozytywne zakończenie spadają niemal do zera. Bo skoro i tak się nie uda, to zwyczajnie nie dajesz z siebie stu procent. 

Ale czy na pewno warto dawać z siebie 120? Z doświadczenia osoby pracującej swego czasu po szesnaście godzin dziennie, od rana do nocy, która poza pracą ledwo miała czas na spanie z pełnym przekonaniem powiem Wam, że nie warto. Nieważne w jakim zakresie i na jakim szczeblu swojego życia - prywatnym czy zawodowym. Nie sądzę też, wbrew maksymom powtarzanym przez wszystkich mówców motywacyjnych, że należy robić tylko te rzeczy, które sprawiają nam przyjemność i poświęcać im uwagę, bo w efekcie doprowadzi to do osiągnięcia przez nas sukcesu. Abstrahując już od kwestii związanym z rzeczami tak przyziemnymi jak mycie okien, podług, naczyń, samochodów, robienia zakupów czy chodzenia do pracy, której się nie lubi (o tym zaraz), które z całą pewnością wielu ludziom nie dają życiowej satysfakcji, a prowadzą jednak do zaspokojenia potrzeb tak błahych jak życie w czystości, bycia najedzonym i ubranym i - o zgrozo! - mieszkania gdzie indziej niż pod mostem to uważam, że robienie w życiu tylko tych rzeczy, które naprawdę sprawiają nam przyjemność, jest niemożliwe. Oczywiście, że czytałam w życiu jakąś książkę motywacyjną. Oglądam też czasem TEDx. Mało tego! Naprawdę go lubię. Niemniej jednak pracując przez pewien czas w miejscu, w którym dawałam z siebie 200%, na dzień dobry i dobranoc słuchając tego typu wykładów i głosząc filozofię mów dobrze albo nie mów wcale, po pół roku padłam na ryj. Najzwyczajniej w świecie. Po dwóch dniach wolnego, których w tamtym czasie niemal nie miewałam i spokój, który dało mi wtedy miejsce, do którego pojechałam - rzuciłam to w cholerę. I tylko ja wiem, jak wielkie poczucie straty temu towarzyszyło, ile z ówczesnym szefem wypaliliśmy wtedy papierosów, jak bardzo oboje próbowaliśmy wtedy nie płakać... I wiem, że zaraz za mną posypał się mój zespół, bo coś się wtedy stało, coś upadło. Masy pozytywów nie zostawia się z dnia na dzień mówiąc, że odchodzisz, bo wybierasz siebie. A to jedyne, co im wtedy powiedziałam. Do dziś, choć minęły niedawno czy miną niedługo trzy lata, jestem przekonana, że każde zamknięcie się w pięknej bańce i tworzenie wokół siebie imaginacji szczęśliwego życia doprowadzi do bolesnego zderzenia z rzeczywistością, która nie zawsze jest kolorowa. Która - mało tego! - ma prawo nie być kolorowa, a przybierać jedynie odcienie szarości. Niestety - choć ja uważam, że stety - nie rodzimy się w bajce, nie kroczymy tęczą. (wiem, zabrzmiało za słodko) 


Dlaczego mam alergię na gadki motywacyjne? Głównie chyba dlatego, że dobrych mówców jest niewielu. Słuchamy ludzi, którzy nie do końca potrafią się zabrać za to, co mają do zrobienia, kupujemy (my - ludzie) bilety na wykłady za kilkaset złotych, gdzie pełno jest obietnic zmiany dotychczasowego życia, wychodzimy z sali pełnej naładowanych pozytywami ludzi i... nic się nie dzieje. W pierwszej chwili jest złość na kogoś, w drugiej poczucie beznadziei. Bo przecież wiesz, czytałaś/eś, że komuś się udało. Przecież on/a mówił, że ktoś faktycznie zmienił swoje życie, jakiś inny mówca zaczynał od podobnego wykładu, znajomy znajomego znajomej rzucił pracę, której nie lubił i dziś sam jest sobie szefem w branży, którą poniekąd sam stworzył. I super, możliwe. Ale to nie kwestia biletu, który kupiłeś kilka tygodni temu ani tego, że każdego ranka powtarzasz sobie: jesteś super, dasz radę, kto jak nie Ty, nic Cię nie ogranicza, jesteś w stanie przenosić góry. To kwestia działania. Efekt nie tygodnia, dwóch czy pięciu, ale wielu miesięcy czy lat pracy. Nie każdy rzucając studia ma zagwarantowaną fortunę, bez względu na to ile w sieci artykułów o tym, że miliarderzy nie mają wykształcenia wyższego. Niektórzy, zaznaczmy. 

Skończyła mi się kawa, więc i post będę kończyć. Myślę sobie po tym wywodzie, że może powinnam powiedzieć, że mam alergię na ludzkie podejście do mówców motywacyjnych. Ale co się rzekło... 

Za to jestem ciekawa co myślicie na ten temat? Czytacie książki, chodzicie na prelekcje?

źródło zdjęć: grafika google.

You May Also Like

1 komentarze

  1. Bardzo świetny wpis 🙂👍 mam ostatnio to samo , nie umniejszam nikomu ale jak widzę napis YES you can to robi mi się słabo .. bo może i I can ale chyba już nie chce 😄 miałam podobny etap dawania z siebie 300% i nic a nic się to nie opłaciło i chyba wtedy zrozumiałam ze równowaga to podstawa i nie trzeba mieć milionów wystarczy mieć dobre życie . Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń